PRACA

 

Jest praca i są zajęcia.

Pracą nazywa się to, co z obowiązku trzeba robić w redakcji, o której mówi się częściej „biuro”. W biurze czyli w redakcji pisze się artykuły. Też nazwa szumna, istota rzeczy prostsza. Redakcją kieruje szefowa, przydziela tematy do opracowania w artykułach. Pracują niemal same kobiety, siedemnaście koleżanek, jeden, zdaje się, mężczyzna. Te artykuły pisze się o wszystkim, w miarę zleceń napływających do firmy. Ostatnio Justyna pisała, jak robić szybkie i tanie sałatki. Potrzebne wiadomości wyszukuje się w Internecie i wpisuje do artykułów. Ale ona swoją ulubioną, bardzo łatwą sałatkę robi z chińskich zupek.

To więc jest praca. Na pół etatu, przez trzy dni w tygodniu, na drugim piętrze. Widok z okna: gałęzie drzew dorastających do tej wysokości z ulicy. Taka ładnie zadrzewiona ulica. Można przejść do innego pokoju po przeciwnej stronie lokalu firmowego i przez drzwi balkonowe wyjrzeć na podwórko.

Zaprowadziła mnie na to podwórko, żebym zobaczył redakcję od tyłu. Wygląd balkonów niezwykły: brak balustrad, mają je zrobić, chwilowo jednak balkonami są gładkie płyty, sterczące spod progów. Na krawędzi płyty o piętro niżej przysiadł dziwny, kamienny ptak. Jest bardzo masywny i pewnie zdrożony, musi wypocząć, dlatego tak siedzi.

– Zastanawiamy się, czy kiedyś odleci – powiedziała Justyna.

Tak się zatem przedstawia redakcja. Co innego uniwersytet. Tam są zajęcia. Tu praca, tam zajęcia. Jeśli trzeba, można z ładnie zadrzewionej ulicy, gdzie mieści się redakcja, skręcić w inną zadrzewioną ulicę i dojść prosto pod uniwersytet. Tylko drzewa na tej drugiej ulicy są starsze, grubsze i chyba na coś chore.

Przeprowadziła mnie tamtędy tak, jak sama chodzi. Na uniwersytecie ma studentów i będzie robić doktorat. Tematem pracy doktorskiej pozostaje Trylogia Rzymska, wyjaśniła Justyna, ale jednym wśród wielu, są też inne tematy tej pracy doktorskiej. Z uniwersytetu wywodzą się konferencje, jak ta o postapokalipsie z jej toruńskim następstwem i zapowiedziana jesienna o zmysłowości.

Wszystko to jest real życiowy Justyny. Nie ten nasz wspólny, tylko jej powszedni, osobisty i osobny. Jest, chociaż może był, może się tymczasem zmienił. Na przykład zmieniła się praca, jest ta nowa, którą Justyna chciała dostać i dostała. Bo ma, oczywiście, własny real, i to znacznie większy niewątpliwie, niż tu opisujemy, niewiadomo co obejmujący. Ma go, jak ja mam, jak ma każdy. W jej realu osobistym coś się teraz dzieje, czym jest bardzo zajęta. Nie są to zajęcia na uniwersytecie. Nie oznaczymy tego czegoś taką mylącą nazwą. Mamy do dyspozycji drugi wielofunkcyjny ogólnik: praca. Tej nazwy użyjemy.

W naszym wspólnym realu było tak: po przyjrzeniu się budynkowi redakcji wstąpiliśmy na ładnie zadrzewionej ulicy do włoskiej pizzerii, bo Justyna powiedziała, ze tam jest nieźle. Rzeczywiście, było całkiem smacznie, ale nie pamiętam, cośmy jedli. Coś włoskiego. Za to pamiętam, że wypiliśmy po kieliszku czerwonego wina toskańskiego. To wyjątkowo dobrze pamiętam, cały przebieg tego wypijania ze szczegółami, pierwsze zbliżenie wina do ust, przechylenie i przelanie, pierwszy łyk, szybki i nieduży, zaskoczenie smakiem, zdziwienie, wesołość.

Wiem, bo spojrzeliśmy na siebie.

Justyna się śmiała.