POST SCRIPTUM

Drodzy Czytelnicy i Wszystkie Szanowne Osoby śledzące w Internecie Blog Drugi! Informuję, że ta publikacja została zakończona. Chwilowo proszę nie oczekiwać dalszych wpisów do blogu. Za pewien czas powiadomię m.in. na Facebooku, że pojawił się Blog Trzeci,  który uzupełni, mam nadzieję, moją przyszłą trylogię internetową. Serdecznie dziękuję  za towarzyszenie mi w dwóch dotychczasowych Blogach. Proszę mnie jednak nie opuszczać. Dam o sobie znać.

Jacak Bocheński              

HORACY, ODA I,33

 

 

Albiuszu nie cierp bólu zbytnio przywiązany 

pamięcią do nieczułej Glycery i gorzkich

elegii nie wyśpiewuj dlaczego cię młodszy

przyćmił i górą jest u wiarołomnej

 

*

 

 znakomita wąskością czoła Likoryda

z miłości do Cyrusa usycha a Cyrus

lgnie ku szorstkiej Foloe lecz prędzej z wilkami

apulijskimi złączą się kozice

 

*

 

niż Foloe pobłądzi z nieładnym  kochankiem

tak sobie chciała Wenus która nie do pary

lubi ciała i dusze brać w spiżowe jarzma

i skute puszczać okrutnie żartując

 

 *

 

mnie samego choć lepsza uwodziła miłość

milszą mi przytrzymała uwięzią Myrtale

wyzwolenica dziksza od adryjatyckich

wód które żłobią krzywy brzeg Kalabrii

 

 

  

 

SKAŁA

 

Nim zatrzaśnie się wieko nad Blogiem Drugim,  prosiłoby się bodaj o chwilkę poezji. Blog też trochę kwili. W Pierwszym chwilka poezji była. Był mój wiersz o liściach łopianu. Ale jestem prozaikiem. Nie piszę już wierszy.

 

Miałem dwadzieścia lat lub rok, dwa więcej, gdy przeczytałem i zapamiętałem na całe życie odę Horacego, oznaczoną jako pieśń trzydziesta trzecia w księdze pierwszej, a zaczynającą się od słowa Albi. Jest to imię własne. Po polsku brzmiałoby Albiuszu. Horacy zwracał się po imieniu do Tybullusa, innego, młodszego o jedenaście lat poety, który pisał namiętne, pełne pasji, a niekiedy zgryzoty elegie miłosne i którego Horacy miał potem przeżyć szczególnym trafem o drugie jedenaście lat. Ja przeczytałem odę i zapamiętałem całą słowo w słowo, bo mnie urzekła. Przez lata powtarzałem ją sobie w pamięci. Powtórzyłem głośno, szeptem albo tylko w myśli pewnie ze sto razy.

 

Kiedyś już o niej pisałem, kilka lat po zawarciu  pierwszej znajomości z tekstem. Od tego chyba zaczęła się moja późniejsza długa refleksja nad przekładalnością tekstów antycznych razem z kontekstami w sposób zrozumiały dla człowieka współczesnego. W odzie trudność sprawiało mi jedno słowo: tenuis. Wiedziałem, oczywiście, co znaczy. Przede wszystkim: cienki. Ale jest więcej polskich przymiotników odpowiadających dalszym znaczeniom łacińskiego tenuis. Wyróżniłbym z grubsza trzy kategorie: cienki, wąski; szczupły, chudy; wiotki, delikatny. Która z tych cech może się odnosić do czoła kobiety i świadczyć o nieprzeciętnej urodzie? Chodziło o pewną Likorydę, wspomnianą mimochodem przez Horacego. Usiłowałem się w to wczuć i  po namyśle skłonny byłem wybrać ostatecznie  delikatność. Delikatny zarys czoła, subtelna linia, subtelny wykrój!  Coś takiego gdzieś napisałem. Skarcił mnie ostro za nieuctwo Artur Sandauer. Wąskie czoło!  Najzwyczajniej w  świecie. Wąskie czoło uchodziło według antycznych gustów za piękne.  

Oda I,33, która wcale nie należy do najbardziej znanych i najwyżej cenionych utworów Horacego, mnie osobiście uwiodła. Myśl o przełożeniu jej na język polski, czyli mój najbardziej naturalny, począwszy od kwestii „wąskiego czoła”, nie dawała mi spokoju. Wielokrotnie przymierzałem się do  przekładu, nic jednak z tych ostrożnych podchodów nie wynikało.

 

Trzeba wiedzieć, że u Horacego wszystkie słowa zdumiewają związkami, które z sobą tworzą, celnością doboru i siłą ekspresji. W tych zwięzłych strofach nie ma ani jednego słowa niekoniecznego. Tekst jest szczelny jak skała. Zrób tu przekład skały! Zachowaj w maksymalnym stopniu oryginalną kolej słów i znaczeń, bo to ważne, niczego nie pomiń, ale nie użyj żadnego niekoniecznego słowa i logicznie, lecz po horacjańsku bez gładzizny zmieść wszystko w określonej strukturze rytmicznej.

 

I jeszcze coś ledwo uchwytnego należałoby oddać w przekładzie: współbrzmienie poważnego, wręcz dramatycznego tonu z lekko humorystycznym. Nie wiemy, kim była wymieniona w odzie Glycera, ukryta podobnie jak inne osoby, pod greckim pseudonimem. Znamy jedynie poezję Tybullusa i jego emocjonalny temperament. W przekładzie trzeba by radzić sobie z dozowaniem tragizmu i komizmu wsłuchując się w ćwierćtony Horacego i ufając własnej intuicji, 

 

Nie śmiałem rozwiązywać takiego zadania. Zawsze kapitulowałem, aż pewnego ranka  wpadłem nagle w szał. Wstąpił we mnie demon. Oda miotała się, kołatała, dźwięczała i wystukiwała mi swój rytm w głowie domagając się, żebym przerabiał wszystko jej na moje tak, jak potrafię, ale natychmiast. To był mus. Przestałem być zdolny do czegokolwiek innego, do najprostszej innej czynności poza  mówieniem sobie raz tak, raz owak po polsku ody Horacego. Przez trzy dni i noce żyłem w amoku, może nawet bardziej przez noce niż dni, bo kiedy w końcu usypiałem, śniła mi się  oda.

 

Powstał przekład. Będę mógł  zatrzasnąć wieko nad Blogiem Drugim.     

 

KWILENIE

 

 

Jeszcze się spotkamy. Mam na myśli tego licealistę, który kilka lat temu w Serocku zapytał mnie o transhumanizm, a ja zapytałem, co to jest. Mam na myśli studentów doktora  Mizery siedzących w Zakopanem z plecakami, notesami i pospolitym uzbrojeniem elektronicznym, niektórych w pozycji lotosu lub kucznej. Wszyscy się jeszcze spotkamy. Przepraszam, że to tak długo trwa i nasza najważniejsza rozmowa o przyszłości świata ciągle się odwleka. Powiem więcej. Znów się odwlecze, i to poważnie, tym razem co najmniej do przyszłego blogu, może  Blogu Trzeciego, bo Drugi właśnie się kończy i w nim już spotykać się nie zdążymy. Ale młodzież nie ma na ogół pretensji o takie nieporządki, o dowolność, nieregularność, chaos czasów i sposobów bycia. Liczę na młodzież.

 

A może doktor Mizera zaprosi nas gdzieś  po raz  trzeci, jak do Serocka i Teatru Witkacego? Z rozmowy o Witkacym zrezygnujemy. Mam inną propozycję. Zanim przejdziemy do transhumanizmu, pomówmy o uczuciach. Co z nimi? Będą w przyszłości? Już ich nie ma?

 

Myślę, że przerwa między spotkaniami  wcale nam tak bardzo nie zaszkodzi, bo młodzieży może się tymczasem udać odkrycie, o które we wczesnej fazie życia trudno. Świat otaczający człowieka nie jest mu dany na zawsze w takim stanie, w jakim się objawił po raz pierwszy. To, że w człowieku zmieniają się , jak w komputerze, jego wewnętrzne ustawienia i programy, to młodzież dobrze wie, bo to do głębi swej istoty ludzkiej  przeżywa. Ale żeby świat?  

 

On przecież jest, czym jest, i nie miał być nigdy czym innym. Zdawało się, że świat człowiekowi to obiecał z absolutną oczywistością, gdy człowiek był dzieckiem. Człowiek to z właściwym dzieciństwu zaufaniem i powagą przyjął. A nagle widzi coś sprzecznego z tym,  co dotychczas widział. Wręcz nie sposób uwierzyć. Świat byłby zmienny, to znaczy chwilowy? Nie tamten objawiony na wieczność, który się zobaczyło w dzieciństwie?

 

Oto jest właśnie to fundamentalne odkrycie, pierwsze z całej serii takich, czekających człowieka w  życiu. Świat będzie się wielokrotnie zmieniał. Chciałem zostawić młodzieży trochę czasu na to odkrycie. 

 

Jednak młodzież nie jest głupia. Młodzież już się w tym zorientowała i wie swoje. Świat zawodzi. Nie można mu ufać. Ale żyć jakoś trzeba, choć są tacy, którzy twierdzą, że nie, lepiej odebrać sobie życie. Ono będzie wszystkim odebrane tak czy owak, a transhumanizmu, gdy może zostanie zastąpione jakimś transżyciem, nie ma jeszcze, dlatego tymczasem warto spróbować życia możliwego z istniejącym, zwodniczym światem Ja, humanista, nie tanshumanista, też tak myślę.

 

A zatem żyć. Ale jak? Zignorować świat, bo to oszust i na nic więcej nie zasługuje? Dogadzać sobie, mieć ten jeden cel? A i tak zabijanie się o to zupełnie wystarczy, żeby człowiek ledwo żył i życie mu zbrzydło. Ale może jednak ono jest piękne? Może da się tworzy i urządzać po swojemu własne, piękne, małe światy? Tylko z przyjaciółmi? Bez? Może jeszcze inaczej?      

 

O tym wszystkim powinniśmy porozmawiać gdy już ja uporam się jako tako ze swoimi  nieustannymi dystrakcjami i wreszcie się spotkamy. I pogadamy sobie o uczuciach, co wydaje mi się najważniejszym tematem w związku z przyszłością świata. A w młodzieży pokładam wielkie nadzieje, bo mam wrażenie, że w niej uczucia wykluwają się raz po raz i kwilą jak pisklęta w klatce. Takie z chowu przemysłowego. Bardzo im źle.   

ARTYKUŁ

 

Coś niesłychanego! Tak jak było na początku. Napisała Justyna E. Dąbrowska! Jednak nie do mnie, jak wtedy, wiosną, w roku 2015. Napisała o mnie. Teraz dopiero odkryłem, gdy przypadkiem trafiłem na informację bibliograficzną i wydawnictwo uniwersyteckie: ANNALES UNIVERSITATIS MARIAE CURIE-SKIŁODOWSKA – LUBLIN  – POLONIA. VOL.XXXIII, SECTIO FF, 2015. Pod nazwiskiem Justyna E. Dąbrowska na trzynastu stronach praca: „Szkic o kobiecości w trylogii antycznej Jacka Bocheńskiego”. Napisała zatem o mnie i kobietach. Też wtedy, na początku. Bo jest data. 2015.

 

Nigdy nie zapoznała mnie z tym tekstem. Nie przesłała, nie pokazała, nie zrobiła nic, żebym przeczytał. Wspominała raz czy dwa o jakimś napisanym przez siebie artykule, ale pisała ich wtedy dużo, nawet po kilka dziennie, na przykład o rzeżączce, polineuropatiach albo czyszczeniu klimatyzacji, taką miała pracę. Sądziłem, że to były krótkie, zamawiane przez jakąś firmę czy agencję konspekty informacyjne, komuś na przykład potrzebne do egzaminu. Co się tyczy ewentualnego takiego konspektu na mój temat, mógł być biogram z materiału pobranego w Internecie, wymienione trzy, cztery tytuły książek, i tyle, najwidoczniej nic dla mnie ciekawego, uważała chyba sama autorka i wolała, żebym nie czytał. 

 

Już po romansie znalazłem ten artykuł, przeczytałem i bardzo się zdziwiłem. Jeszcze raz Justyna mnie zaskoczyła. To nie jest użytkowa ściągawka z elementarnymi wiadomościami, jak sobie wyobrażałem. To jest poważne studium. Wygląda na przygotowywanie doktoratu, może nawet na gotowy fragment rozprawy doktorskiej, gdyby przedmiotem badań miały być różne motywy antyczne w różnych książkach współczesnych. Mnie z moją „Trylogią Rzymską” przypadłby w udziale jeden motyw, starożytne kobiety, aspekt wybrany spośród wielu możliwych. I słusznie, bo trudno objąć sensowną analizą wszystkie aspekty wszystkiego u wszystkich autorów naraz. A więc wybór szczegółowego tematu dla każdego pisarza indywidualny, w moim przypadku frapujący: kobiecość. Poważne studium, realna zapowiedź doktoratu. Tak to teraz widzę.

 

Ale nie to mnie zaskoczyło. To mogłem przewidzieć. Zaskoczyła mnie treść pisanego w roku 2015 artykułu. Otóż napisała go według  podstawowych reguł doktryny feministka, którą, jak mi się zdawało, Justyna nie jest. Zauważyłem u niej raczej skłonności konserwatywne, pewien charakterystyczny zespół pojęć, przeświadczeń i wartości tradycyjnych. Kiedyś zastrzegła się wręcz,  że nie użyje jakiegoś wyrazu, żeby coś, co pisze, nie zakrawało na feminizm. Była obyta z tym językiem i miała go w głowie, jednak się przed nim wzbraniała. Nie był to jej naturalny język.  

 

Jednak w „Szkicu o kobiecości w trylogii antycznej Jacka Bocheńskiego” ten język właśnie dominuje, z niego wywodzą się kryteria i sądy, on tworzy atmosferę.  „… W całej trylogii – pisze Justyna E. Dąbrowska – bardzo wyrazisty jest męskocentryzm, kobieta (…) nie funkcjonuje jako człowiek mający własne potrzeby, aspiracje i pragnienia, zostaje uprzedmiotowiona – ma istnieć jedynie dla mężczyzny”. Badaczka trylogii zdaje sobie, oczywiście, sprawę, że współczesne prawa człowieka nie były znane w starożytności i nie można w tych kategoriach opowiadać o ludziach tamtej epoki, również o kobietach, trzymając się zarazem oryginalnych źródeł, na przykład twórczości łacińskich poetów. Z drugiej strony badaczka widzi, że narrator czy narratorzy trylogii „żonglując z wdziękiem faktami” utrzymują nieustanny kontakt ze współczesnością na wielu poziomach, aby „przybliżyć historię”  i zaintrygować lub zabawić czytelników. Czy Korynna z elegii miłosnych Owidiusza jest „egzemplifikacją kobiecości antycznej, starożytnej, rzymskiej, czy też  jest to Korynna zgoła inna – współczesna i nowoczesna”? Może więc autor nie odnosi się w istocie do kobiet antycznych, ale do dzisiejszych swoich.

 

Z podobnymi opiniami, trzeba przyznać,  spotykał się autor trylogii zawsze, poczynając od „Boskiego Juliusza” w PRL , tyle że wtedy nie chodziło o stosunek do kobiet, lecz do władzy politycznej. Justyna E. Dąbrowska idzie droga przetartą już dobrze przez polityków, dziennikarzy, krytyków i polonistów (autorowi jest immanentnie przypisany „język ezopowy”),  ale wstępuje niejako na kolejne piętro, by wykazać, że za kamuflażem ezopowym kryje się  dość ograniczony i schematyczny światopogląd „męski”. Tyle zostaje z antyku i łacińskiej poezji miłosnej. „Autor potrafi zbudować wiarygodny portret psychologiczny, jednak zawsze są to mężczyźni, kobiety przypominają powielane klisze”.

 

Takie uwagi badaczki brzmią, co prawda, niezbyt pochlebnie dla autora, ale kto powiedział, że „Trylogię Rzymską” mają wszyscy chwalić? Ja nie powiedziałem . „Szkic o kobiecości” kontynuuje i rozwija zapoczątkowaną w czasach PRL  tradycję oceniania tych książek z jednego tylko  punktu widzenia, uznanego za najważniejszy. Na podstawie takich nadrzędnych  kryteriów z prawem do wyłączności można literaturę, sztukę i w ogóle kulturę zarówno ganić, jak i chwalić. Nie wiem, czy można głęboko przeżywać. Ale taki sposób obchodzenia się z tworami kultury jest praktykowany, był chyba zawsze i sam należy do kultury. Wartościuje się jej twory, akceptuje lub odrzuca ze względu na jakiś element decydujący: religijność, laickość, popieranie ustroju, sprzeciwianie się ustrojowi, patriotyzm, uniwersalizm, co kto woli, to znaczy co wartościujący woli i czemu przyznaje bezwzględny prymat.

 

Wydaje się, że  z różnych powodów będziemy coraz bardziej zmuszani do życia pod panowaniem takich absolutów, nic innego już się nie przebije, tylko one mają szansę walczyć o lepsze między sobą. Dobrze więc dla mnie i trylogii, że dzięki doktorantce Justynie E. Dąbrowskiej znaleźliśmy się bądź co bądź w polu walki nowego absolutu.  Jest to absolut płeć. Wszystko jedno, która, męska czy żeńska. Absolut płeć, ściślej krzywda i roszczenia płci, chwilowo jeszcze we wstępnym stadium rozwoju, zapowiada się na potęgę nowych czasów, godną z powodzeniem stanąć obok takich absolutów, jak przestarzała walka klas, odgrzewany absolut naród i nawet sfatygowany już dosyć absolut rynek.       

 

Kolorem  atutowym w grze wartości staje się absolut płciowy. Feminizm nie jest jedynym, lecz potencjalnie najpoważniejszym składnikiem nowego absolutu, co doktorantka, jeśli osobiście nie jest feministką, intuicyjnie wyczuła najpóźniej w roku 2015, by napisać i jeszcze w tym samym roku opublikować „Szkic o kobiecości w trylogii antycznej Jacka Bocheńskiego”. Nadążyła za jedyną, być może, nadzieją przetrwania kultury w epoce panowania absolutów, chwyciła się najbardziej sugestywnego w jej odczuciu i pociągnęła za sobą trylogię.

 

A „Trylogia Rzymska” w ogóle żyje dzięki absolutom, potępiana za występowanie  w ezopowej masce przeciw ustrojowi i za to samo ceniona przez kogo innego. Bez tych absolutów nie dostałaby się pewnie do żywego obiegu kulturowego tamtych czasów, a zwłaszcza do opinii publicznej, i nie dotrwałaby  jako tako na tej pożywce po dziś dzień. Ale stare absoluty wyczerpały się i nie podtrzymają życia publicznego trylogii w nowych czasach, mało w ogóle zainteresowanych kulturą, jaką kiedyś ludzie znali (przynajmniej z widzenia). Potrzebne są nowe impulsy. Najlepiej zarzuty i wykluczenia w imię nowych absolutów. Kultura znana dotychczas albo zginie albo nauczy się żyć w polu rażenia tych sił i z nich korzystać. Dobrze to widzi wieszczek patrząc w przyszłość.

 

Justyna E. Dąbrowska na swoim skromnym odcinku zrobiła dla trylogii, co mogła. Musiało jej to sprawić pewną trudność, z którą nie wiem jak sobie poradziła. I to właśnie mnie zaskoczyło. Poddała trylogię bezpardonowej  krytyce feministycznej, a przecież jednocześnie była nią zachwycona jako czytelniczka, miłośniczka antyku i kobieta.

 

W krytyce autora trylogii, która przezwyciężając ówczesny entuzjazm dla niego napisała,  jest wszystko, co powinno być, cały wymagany arsenał terminów i zwrotów,         

patriarchat, uprzedmiotowienie, autorytatywność („pozycja auctoritas”), pojawia się „urażona męska duma”, język do tego momentu jednorodny. Nagle dysonans. Czytam zdanie:  „Kobieta, która nie poddaje się patriarchatowi(…) która nie podąża za wskazówkami mężczyzny, lecz szuka własnej drogi, wykreowana zostaje na kobietę upadłą, bez zasad”. Ta „kobieta upadła, bez zasad” nie pochodzi z języka feministycznego, na pewno też nie z mojego, chyba że chodziłoby o jakieś cudze, umyślnie przytoczone, słowa, których sobie jednak nie przypominam.  Ale raczej wygląda to na konserwatywny zabytek mentalny bodaj z dziewiętnastego wieku, przechowany w głowie Justyny E. Dąbrowskiej.

 

Dla dobra przyszłej pracy doktorskiej, gdyby miała powstać, warto byłoby może pozbyć się takich naleciałości językowych, równie obcych myśleniu feministycznemu, jak „Trylogii Rzymskiej”, nic nie tracąc, oczywiście, na ostrości krytyki. Okazja do rewizji pojęć z innej bajki może się nadarzyć, gdyby doktorantka poszła jeszcze za swą refleksją wyrażoną takim zdaniem: „Dwie kobiety z trylogii to zbyt mało, by móc uogólniać sposób kreowania postaci kobiecych i odgrywane przez nie role – z pewnością jest to wartościowy kierunek dalszych analiz”.

 

   

 

 

ROZDWOJENIE

 

 

Zmiana perspektywy: od niewiarygodnego wieszczenia z powrotem do niewiarygodnego romansowania. Ale romansowania już bez romansu. Zamiast romansu jest dystans. Siła słowa. Gdy powiedziałem sobie i publiczności, że romansu nie ma, on rzeczywiście przestał być. Wyraźnie poczułem.  Zjawisko prawdopodobnie znane w psychologii i opisane w literaturze naukowej, żeby psychologowie/psycholożki mogli/mogły pokiwać nade mną głowami i szepnąć: banał.

 

Jest znów tak, jak było na początku. Z dystansu widać. Na początku były dwie Justyny. Dąbrowska i Dąbrowska. Zbieg okoliczności, proszę sobie przypomnieć, albo magia. Dla jasności musiałem je oznaczyć liczebnikami. Pierwsza, Druga. Z  czasem Druga całkowicie wyparła Pierwszą. Powstała jedna Justyna. I to był romans. Liczebnik okazał się niepotrzebny, bo Justyna to Justyna, wiadomo kto,  i nie mogło być mowy, żeby inna. Drugi pozostał tylko Blog, który dzięki Justynie wypełnił się po brzegi romansem. Ale napisać romans mogliśmy tylko razem, tak już jest z romansami, muszą być wspólne. To się nie udało, bo nagle Justyna przestała istnieć i potem już raz po raz przestawała.  Romans, w którym od pierwszej chwili wszystko wydawało się trochę niewiarygodne,  potwierdził swą pozorność mniej więcej tak, jak muzyka przyszłości z przepowiedni wieszczka, zdezawuowana przez współczesnych kompozytorów.   

 

Ale co jeszcze się stało… Nie wiem, czy można to nazwać rozdwojeniem Justyn, jeśli tak, to wtórnym, jednak coś takiego zaszło. Z dystansu widać dwie Justyny, a przez  cały prawie Blog Drugi (tak trzeba mierzyć czas romansowania i romansopisarstwa) widać było tylko jedną. W dodatku z dystansu widać dwa romanse, oba niewiarygodne i pozorne, lecz przede wszystkim chybione. Oba się nie udały. Dlaczego?

 

Dużo by mówić. Do głowy cisną się różne zawiłe i głębokie kwestie. Może dla miłości nie ma już warunków na świecie i jej samej nie ma, jest coś innego? A ja nie rozumiem, co.  Może wirtualność, nierealność, tak daleko posunięta niewiarygodność Justyny przesądziła o niepowodzeniu? Przecież wiele osób nie wierzyło, że Druga w ogóle żyje. Ich zdaniem, tak dziwną egzystencję musiałem sam stworzyć we własnej fantazji. Jak romans mógł się udać z fantomem?  Ach, nie ma już co rozwodzić się nad tym. Jest prostsze wyjaśnienie. Przecież jestem okropnie stary. Aż strach pomyśleć, jak bardzo. Kobiety wolą, zdaje się, romansować z młodszymi. Banał. Potęga banału. Że też wcześniej na to nie wpadłem!             

 

Co się tyczy tożsamości Justyn Dąbrowskich,  odróżniania  Pierwszej od Drugiej i wątpliwości, czy Druga może być  prawdziwa, zdaję sobie sprawę, jaki kłopot mieli z tym czytelnicy Blogu Drugiego, zwłaszcza ci, którzy czytali go tylko dorywczo w Internecie.

 

Prawdziwości Justyny Pierwszej nikt nie kwestionuje. Autorka, znana dość szeroko, uprawia swój ulubiony gatunek: rozmowy z różnymi ludźmi. Raz już rozmawiała ze mną o starości, o miłości jakoś nie chciała. Niedawno wydała nową książkę-rozmowę. Pisze tam na stronie 152: „Są ludzie, którzy czyjąś czułość i troskę przeżywają jako zagrożenie”. Ale nie ze mną mówi, tylko z Magdaleną Tulli w książce  „Jaka piękna iluzja”. Znak 2017. 

 

Bibliografia jest miejscem , gdzie można zidentyfikować Justynę Drugą i wiarygodnie potwierdzić prawdziwość jej istnienia. Występuje tam jako Justyna E. Dąbrowska.     

GODZINA X

 

 

 

Jeszcze jedna przepowiednia wieszczka z wiarygodnością nadszarpniętą już nieco przez muzyków, ale to nic. Przepowiednia będzie tym razem polityczna. Takie prawie nigdy się nie sprawdzają, co proszę wziąć ewentualnie pod uwagę. Jednak słowo się bąknęło. Ponowny Hitler. Czy jest możliwy? Zapowiedziałem, że wrócę do tematu. Słowo bąknięte w czasach płynnej prawdy, wiadomo, do niczego nie zobowiązuje, mimo to u mnie w blogu raz bąknięte trwa już jako byt elektroniczny i nie zostanie wymazane w druku. Na tym polega literatura internetowa z pozoru łatwych kliknięć. Jest nieodwoływalna, bo rejestrowana w toku powstawania i przejrzysta od początku do końca dla wszystkich. Tym różni się od klasycznej książkowej.

 

Ale o Hitlerze… Proszę uznać widzenie wieszczka raczej za swobodną hipotezę niż przepowiednię, która oby nigdy się nie spełniła. I proszę na wstępie ułożyć sobie w głowie dwie rzeczy.

 

Pierwsza. Przyszły Hitler nie musi być Niemcem. Musi w nowych warunkach myśleć jak Hitler, mieć do tego powody i odegrać podobną role lub co najmniej chcieć i zacząć.

Narodowość nie ma znaczenia. Ma znaczenie rasizm.

 

Druga rzecz. Historyczny Hitler nie tylko wszczął wojnę, zajął Polskę i zrobił Holocaust.  Miał plan dla Europy, którą też prawie całą zajął, a gdy bez porównania liczebniejsze armie Stalina zaczęły go wypierać, próbował jeszcze rozpaczliwie obronić ją „przed bolszewizmem i Żydami” z pomocą Europejczyków, co się jednak nie udało. Zwłaszcza Goebbels podpowiadał mu takie odwołanie się do ich strachu, niestety bez widocznej aprobaty, jak uważał. Przyszły Hitler mógłby Goebbelsa lepiej słuchać.

 

Oczywiście, błędem Hitlera było samo podjęcie wojny na armie z bolszewizmem zamiast utrzymania sojuszu. Stalin wojny nie oczekiwał i nie chciał. Hitler przedtem udowodnił, że sojusz jest możliwy, ponieważ go zawarł, potem niepotrzebnie zerwał. I to jest może trzecia rzecz, którą należy mieć w głowie, zanim rozważymy, czy przyszły Hitler jest możliwy. Ten przyszły nie musiałby oszaleć i rozpętać zabójczej dla siebie wojny z przerastającym go  znacznie kolosem. Mógłby poprzestać na sojuszu. Nie z bolszewizmem, naturalnie, który się skończył, lecz z jakimś analogicznym, równie złowieszczym niebezpieczeństwem w analogicznych, przyszłych okolicznościach.

 

Dobrze, ale któż byłby Hitlerem? Prawdziwi  dyktatorzy też się skończyli. Skąd takiego wziąć? Z poza Europy? 

 

Otóż nie. Sadzę, że warunki europejskie sprzyjają stopniowemu odradzaniu się atrakcyjności dyktatur. Europejczykom brzydnie demokracja różnie w różnych miejscach, z różnych powodów, ale brzydnie. Jeśli wszystko tak dalej pójdzie, jak idzie, jeśli poszczególne małe partykularyzmy europejskie, powiedzmy, izolacjonizmy ojczyzn, i jeden wspólny izolacjonizm kontynentalny, powiedzmy, antyimigrancki, by użyć zrozumiałego dziś terminu, jeśli więc te  wszystkie napięcia, pęknięcia, nadęcia  i odcięcia zrobią sieczkę z Europy i doprowadzą do kryzysów, wtedy ten i ów lud europejski, jak to lud, zapragnie mocnej ręki i zrobienia porządku. Na tej urodzajnej glebie wykiełkują najpierw mali, ostrożni jeszcze hitlerkowie pseudodemokraci. Któryś jednak wyrośnie ma przyszłego Hitlera. Najtrudniej o to będzie Niemcowi ze względu na wciąż pamiętanego poprzednika. Ale przed  krytyczną godziną X upłynie jeszcze sporo czasu i może pamięć o przeklętym sprawcy największego nieszczęścia Niemiec przekształci się w nową „narrację” o genialnym  prekursorze przyszłego zbawienia. Zmiany w dwudziestym pierwszym wieku następują szybko.            

 

Tak czy owak jakiś tam Hitler znajdzie się w razie potrzeby. Nie to, skąd go wziąć, będzie problemem, ale co on zrobi. Bo jeśli wszystko w Europie pójdzie tak, jak idzie, a również w Afryce i na Bliskim Wschodzie tak, jak idzie, to przeludniony i wskutek ocieplenia klimatu  wyjałowiony do sucha kontynent pod bokiem Europy nieuchronnie wybuchnie, co wieszczek przepowiadał już kilka razy. Nawała, która ruszy, nie będzie bezbronnymi uchodźcami. To będzie odwetowa kontrkolonizacja do n-tej potęgi, kontrkrucjata, kontrrekonkwista, może właśnie przez Hiszpanię uderzy, dlaczego by nie,  jedno z dobrych miejsc do uderzenia, chociaż nie jedyne. Załóżmy, by znów użyć zrozumiałego przykładu, że przywództwo i szpica ideologiczna ataku będą czymś takim jak państwo islamskie, może islam przetrwa, mniejsza o to. W krytycznej godzinie śmiertelne niebezpieczeństwo zawiśnie nad Europejczykami, zadowolonymi, że większości imigrantów napływających przez lata udało się szczęśliwie nie wpuścić do Europy, utrzymać na granicy lub w obozach i uniknąć kłopotliwej integracji z nieobliczalnymi przybyszami.

 

Lepiej było zaufać przezornemu geniuszowi największego rasisty w historii świata.

 

Przyszły Hitler nie musiałby podbijać zbrojnie Europy, bo do tego czasu dzięki demokracji i zbrzydzonym ludom  już by ją miał. Do islamu odnosiłby się  tak, jak historyczny Hitler do bolszewizmu i Żydów. To budziłby nadzieję, że konsekwentny rasizm skuteczniej ocali Europę niż wątpliwe programy integracyjne.

 

Jest więc godzina X. Kocioł afrykańsko-islamski, rozgrzany do ostateczności, wykipiał. Ciśnienie wysadziło pokrywę. Za pięć minut potop. Co się wyleje i na kogo, wiadomo. Zawartość kotła to fanatyzm, desperacja, zajadłość i wściekłość. Niech się schowa bolszewizm. A gdzie Żydzi?  Nie ma, poprzednik wymordował. Tak, ale jest Izrael. Są Żydzi, i to w jednym z tych oczywistych miejsc, przez  które uderzy nawała. Izrael będzie się bronił, jest przygotowany, bo od dawna wie, że ma być zepchnięty do morza.

 

Co robi przyszły Hitler, europejski dyktator z woli ludów, obrońca ustanowionego już, zmodyfikowanewgo stosownie do przyszłych warunków Nowego Ładu w Europie?  Nie ma wielkiego wyboru. Może stoczyć na wszystkich frontach wojnę z nacierającym panafrykańskim prawdopodobnie postislamizmem, stanąć między innymi po stronie izraelskich Żydów, przegrać, oczywiście, i raz jeszcze otruć się w bunkrze cyjankiem potasu. Ma też drugą możliwość: ofiarować postislamistom cenną pomoc w zepchnięciu Izraela do morza, sprzymierzyć się z nimi i zyskać na czasie. Oni by się zgodzili, bo zatopienie Izraela wcale nie byłoby łatwe, a fundamentalistyczne  przywództwo chciałoby przede wszystkim osiągnąć ten główny cel ideologiczny dla utwierdzenia swego autorytetu w ogólnym chaosie.  Hitlerowi zależałoby na tym samym.  Przerażeni Europejczycy odetchnęliby z ulgą i podziwem dla niego, a on zyskałby jeszcze dzięki temu, że dotychczasowa sprzeczność  miedzy Hitlerami nagle by się zatarła. Nie Hitlerzy , lecz Żydzi są i zawsze byli sprawcami zła i nieszczęść: oto co by się potwierdziło. Coś, co przecież wielu Europejczyków instynktownie czuje, ale powiedzieć nie wolno. Historyczny Hitler miał rację. Tylko bez Żydów świat może przeżyć. Wystarczyło zlikwidować Izrael, no i proszę: kataklizm  zażegnany.  

 

Nowy Hitler zdawałby sobie sprawę, że do czasu. Liczyłby jednak w swej rasistowskiej mądrości, że przywództwo ciemnoskórych podludzi zajmie się przejadaniem izraelskiego łupu, nasyci i skorumpuje, a pozostała dzicz  po trosze wyzdycha z głodu, po trosze sama siebie wygniecie w tej Afryce i wyrżnie.  Do jutra będzie można tak pociągnąć. Potem się zobaczy. Nigdy przecież w Europie inaczej nie mówiono.

  

KOMPOZYTORZY

 

 

 

Rechoczące dwutonowo żaby i na tej samej  wysokości dwutonowe sygnały ruchu drogowego we wspólnym rytmie, z towarzyszeniem harmonijki ustnej, archaicznego, ludzkiego jeszcze instrumentu, wszystko pod zachowanym z praczasów tytułem „divertimento” dla rozrywki transhumanidów  – to ma być muzyka przyszłości?  Tak sobie wyobraziłem i napisałem kiedyś w Blogu Drugim.

 

– Co o tym sądzicie?

 

Dwaj kompozytorzy siedzą przy stole. I jeszcze żona jednego z nich. Nie mogłem wytrzymać, żeby nie zapytać.

 

Nic nie sądzą. Czytali. Pierwszy kompozytor nie rozumie pytania. Drugi rozumie, że chodzi o tony ciągłe tej samej wysokości.

 

– Minimal music – mówi.  – To wymyślili Amerykanie.

 

Pierwszy się zgadza.

 

– Tak.  Byłem w Ameryce. Jak się nazywał ten amerykański…  no… ten…

 

Wymieniają między sobą kilka nazwisk i dat z dwudziestego wieku.

 

 – Minimal? Muzyka minimalistyczna? – pytam. – Divertimento moje to muzyka minimalistyczna? 

 

– A, divertimento. Bardzo dobrze. Może by. Jest   taka nazwa – zaświadcza kompozytor drugi.

 

Numeruję ich dyskretnie, żeby uszanować prywatność.

 

– Ale w muzyce musi być pauza – uważa pierwszy.- Bez pauzy nie ma muzyki. Prowadzę frazę a-a-a-a – tłumaczy mi, całym sobą zwrócony teraz do mnie –  a-a-a-a, fraza, fraza, fraza i nagle: o! Pauza. Wtedy jest zdziwienie. W muzyce musi być zdziwienie.        

 

– Ale te głosy żab i sygnały pojazdów…

 

– Muzyka konkretna – objaśnia znów drugi. –   Muzyka konkretna składa się z głosów, które wydaje świat, nie instrument muzyczny. Może być użyte wszystko, co słyszymy, każdy głos, wiatru, deszczu, ludzi, maszyn, stukanie, brzęczenie..

 

Żona kompozytora drugiego śmieje się głośno.

 

– Słucham muzyki. Słyszę dużo takiej konkretnej, gdzie jest wszystko. – Żona śmieje się, rozbawiona coraz bardziej. – Huki, jęki, kumkanie żab, wycie syren, co kto chce.   

 

– John Cage? Nie, nie, nie – mąż wraca do rozmowy – na pewno nie John Cage.  Clapping music. Dwie osoby klaszczą – pokazuje sposób, w jaki klaszczą, i palcem po stole rysuje  strukturę rytmiczną ich klaskania. – Taka zasada. Cały utwór tylko z tego zrobiony. Clapping music. Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć nazwiska. Steve Reich? Chyba, ale nie jestem pewien.

 

– Kiedy on to napisał? – pytam.

 

– W latach siedemdziesiątych. Albo w końcu  sześćdziesiątych. Jakoś tak.

 

Aha, myślę, ta moja przyszłość muzyki nie wykracza poza to, co od dawna już istnieje i obiło mi się o uszy. I tak jest pewnie z wszystkimi przepowiedniami waszego wieszczka, bo wyobraźnia czerpie z doświadczenia i nic więcej nie potrafi. Czyli przewidując przyszłość przewiduję w istocie przeszłość.

 

– Byłem w Ameryce  i tam … no… taka sprawa była  – opowiada kompozytor pierwszy.

 

– A proszę pani – zagaduję na boku żonę kompozytora drugiego – wspomniała pani, że w tej muzyce konkretnej, której pni słuchała,  było słychać kumkanie żab. Rzeczywiście? Ktoś to już  napisał, czy tak sobie pani powiedziała?

 

– Tak sobie powiedziałam.                   

WIDOKI

 

 

Ocalić prywatność, zachować tajemnicę domu, czynności osobistych, rozmów, kontaktów, nie mówiąc o danych osobowych, własności, dochodach, prawie do wizerunku oraz do żony, męża i skrytych romansów. To wszystko chcielibyście mieć zastrzeżone dla siebie, a liberalizm, prawa człowieka i autonomia należna każdej istocie ludzkiej miały wam to zapewnić.

 

Tak bezpiecznej prywatności nie ma na świecie i nigdy nie było. Jest za to idea konkurencyjna: osiągnąć przejrzystość w sferze publicznej. Niech wszystko, co prywatne, będzie nieprzenikalne, wszystko, co publiczne, na wskroś widoczne. Ale jak oddzielić jedno od drugiego, skoro jedno w drugie uparcie się wczepia i nie chce puścić? Wyraźnego rozdziału dwóch stref też na świecie nie ma i nigdy nie było. Pożądana przejrzystość życia publicznego i pożądana nieprzejrzystość prywatnego są mirażami, w praktyce nie istnieją. Daje się natomiast we znaki ich wzajemna przemienność, gdy nagle występują  tam, gdzie nie trzeba. Skrytość nieznośnie ciąży w strefie publicznej, a przejrzystość dokucza w prywatnej.

 

Już dzisiaj są dostateczne sposoby, żeby o każdym człowieku, zwłaszcza takim,  który korzysta z urządzeń elektronicznych czy z usług  świadczonych przez instytucje, ze smartfona, komputera w sieci, samochodu z GPS-em, banku albo szpitala, mogły dowiedzieć się niemal wszystkiego, co im potrzebne, inne zainteresowane instytucje lub osoby. Jesteśmy śledzeni, podglądani, podsłuchiwani, analizowani przez niezliczone monitory, kamery, mikrofony, czujniki, liczniki, i sztuczne inteligencje. Ochrona prywatności nie zapobiega skutecznie wścibstwu tych zwiadów także dlatego, że zaskakiwana raz po raz czymś technicznie nowym, nie może zapobiec na czas. Trwa, oczywiście, walka na wynalazki między stronami, którą jednak prywatność koniec końców przegrywa.      

 

Przejrzystość życia publicznego, czyli postępowania władz, jest łatwym hasłem opozycji i śmiesznym samych rządzących, bo komu jak komu, ale im, zwłaszcza gdy faktycznie dążą do autorytaryzmu,  przejrzystość nie jest na nic potrzebna.  

 

W Polsce lepiej niż „przejrzystość” powiedzieć to samo nie po polsku. Poważniej brzmi „transparentność”. Ale prawdziwie głęboka „transparentność” polityczna, jeśli istnieje na świecie, to ta niepożądana, nielegalna, wymuszona lub wykradziona. Świat zdumiewają co pewien czas niezwykłe włamania  hakerów, rewelacje nielojalnych szpiegów, którzy porzucili służbę, i dostawców tajnej informacji typu WikiLeaks. Media są pełne przecieków z dobrze poinformowanych źródeł, do których dziennikarze, jak się zazwyczaj mówi, dotarli. W Polsce jest to w ogóle podstawa informacji politycznej o kraju, jeśli ktoś nie chce poprzestać na sztucznych i absolutnie jałowych „przekazach dnia” w szczególności partii rządzącej, udzielanych na dodatek aroganckim tonem. W bliskiej przeszłości decydujący wpływ na polityczny los Polski wywarli dzięki własnemu źródłu informacyjnemu kelnerzy, którzy podsłuchali i nagrali w restauracji rozmowy prywatne polityków jadających tam kolacje. Tak potwierdziła się w sposób jaskrawy powaga kwestii, czy można rozdzielić realne życie prywatne i publiczne, czy tylko ich teoretyczne aspekty. Czy na immunitet prywatności jest sens  jeszcze liczyć? Jak uzyskać ten immunitet w obecnym  stanie cywilizacji, techniki i moralności?       

 

Ja, wasz wszystkowiedzący wieszczek, coś teraz przepowiem. W przyszłości sprawa zostanie załatwiona. Co prawda, trochę jeszcze poczekamy. Tymczasem trzeba ćwiczyć. Mój Blog Drugi trochę temu służy, bo pomieszał jawność z prywatnością, choć nie było to jego zamiarem i nie po to powstał. Ale tak wyszło.

 

Świat ma przyszłość. Prywatność w niej zniknie. Zapanuje powszechna przejrzystość. Zrozumie się, że tajemnica, intymność i poufność są niemożliwe. Jednak nie będzie to dla nikogo dziwne ani przykre. Dzięki coraz szybszemu rozwojowi nauk takich jak bionika, neuropsychologia i coś, o  czym jeszcze nie mamy wyobrażenia, zmieni się świadomość naszych następców. Nie obejdą się bez rozumu, ale być może bez niektórych zbędnych im już uczuć i słabości. Będą transhumanidami.       

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

AUTOKOREKTA

 

 

Coś ty zrobił, ośle-blogerze, coś ty zrobił Justynie, jakim prawem, romansopisarzu od  siedmiu boleści, tak, tak, siedmiu, ta magiczna liczba ma znaczenie dla Justyny. Kojarzy się z osłami.  Był kiedyś serial i była tam osoba, która trzymała osły. Zamiast imionami nazywała je na przykład Numer Siedem. Jedni numerują osły, inni kobiety. Albo opcje. Osiołek Numer Siedem, opcja siódma dla  Justyny. Tak ona to widzi. Ale o tobie, sprawco, ma być teraz mowa, nie o niej. Na ciebie, winowajco, przyszła pora.

 

Czyś ty aż tak zgłupiał, że nie wiedziałeś, czego się dopuszczasz? Jakbyś nigdy wcześniej nie słyszał o pisarskim grzechu mieszania rzeczywistości z fantazją? Jakbyś nie napisał całej książki o tym, to znaczy o mistrzu twoim, uwielbianym i do samego dna przez ciebie przeżytym Owidiuszu? Nie wiedziałeś, co to jest carmen et error, błąd literatury? Ale Owidiusz przyznał się do winy, choć nie do tej, o którą go oskarżono. A ty przecież rozumiałeś, do jakiej i dlaczego. Samolubstwo sztuki poniosło poetę, ważniejsze nad wszystkie inne względy i skrupuły. Forma kazała pobłądzić treści. Odkryłeś to u mistrza i co najlepszego sam zrobiłeś?                     

 

Obwiniam cię, czyli obwiniam siebie o przestępstwo literackie popełnione na Justynie.  

Ja jestem tobą, ośle-nie-ośle numer siedem-nie-siedem. Koniec z dwuznacznościami. Nie będę się ukrywał za drugą osobą zaimka. Ja jestem autorem niewydarzonego romansu. Ja pomieszałem prawa przysługujące literaturze faktu z prawami wolnej wyobraźni przysługującymi powieściom. Beztrosko pomieszałem, upojony egoizmem sztuki, nie zważając na Justynę, ofiarę moich pomysłów. 

 

Justyna jest kobietą rzeczywistą. Cielesną. Mieszka w Chełmie i ma czarne myśli. Ale może już nie. Może znowu mieszka w Lublinie. Rzeczywiście doktoryzuje się na lubelskim Uniwersytecie im. Marii Curie-Skłodowskiej. Rzeczywiście jeździ na Ukrainę. Wiem dlaczego, ale tej rzeczy nie wolno mi powiedzieć, jak nie wolno było Owidiuszowi  powiedzieć, dlaczego skazany został na wygnanie. I nie powiedział. Ja też nie powiem.

 

Mówię natomiast, czym zawiniłem i o co sam siebie oskarżam. Wymyśliłem nierzeczywisty spektakl publiczny w Internecie z lekkim tylko zabarwieniem miłosnym na początek, lecz założeniem rozwoju na później, i wciągnąłem do spektaklu Justynę. Nie ma nic do rzeczy kwestia, w jakim stopniu miałem na to jej przyzwolenie lub nie.  Powinienem był przewidzieć, że intuicja literacka, dobra w  projektowaniu fikcyjnych fabuł, może w realnym życiu zawieść. Bo o tym, co będzie się działo w mieszaninie życia z nierzeczywistym  spektaklem, zdecyduje ostatecznie Justyna, ale odpowiadam za wszystko, także za nią, ja. Bo ja wymyśliłem, że spektakl będzie naszym publicznym romansem, choć naprawdę był tylko publiczny, a spektaklem wcale nie był, lecz jedynie tekstem, który pisałem w Internecie.            

 

Prawdą jest, że pierwsza napisała do mnie Justyna. Wydała mi się ciekawą dziewczyną, nieszablonową, odważną i chyba zakochaną. Bardzo mi się spodobała. Była pełna zapału, ambitna, krytyczna, pomysłowa. Ona wymyśliła kozetkę i psychoanalizę, nie ja. Zdziwiłem się, gdy nagle uciekła z tej kozetki, jakby przestraszona.

 

Powinienem był już wtedy potraktować poważnie ten objaw i zrezygnować ze źle zapowiadającego się romansu, przyjmując, że jest nieuprawniony. Justyna nie musiała mi tego mówić. Do mnie należało wiedzieć o tym. Temat Blogu Drugiego można było jeszcze zmienić i o Justynie zapomnieć.  

 

Zamiast postąpić w ten sposób zacząłem tworzyć sobie potencjalną Justynę, począwszy od kilku włosków z fotografii profilowej na Facebooku, i samemu się zakochiwać w tworzonej  tak postaci. Dalszy przebieg historii, która trwała dwa lata, opisałem, nie ma więc potrzeby jeszcze raz jej tu streszczać. Usiłowałem, niezrażony powtarzającym się znikaniem i ogólną tajemniczością Justyny, konstruować niezwykły pod każdym względem,  jak na współczesne „standardy”, romans. Słowa romans używałem w dwojakim znaczeniu: relacji miłosnej między dwojgiem ludzi i popularnej opowieści na ogół  typu naiwno-sentymentalnego. Takiej miłości dzisiaj się nie uprawia i tak się dziś nie opowiada. Ja stworzyłem taką miłość i opowiadałem.

 

To była moja pieśń w Internecie (carmen). Wszystko, co w pieśni mówi Justyna, powiedziała lub napisała rzeczywiście, głównie mejlami. Nie ma wypowiedzi Justyny zmyślonych przeze mnie. W sumie jednak pieśń jest moja. Ale ta subtelna pieśń, złożona z elementów cienkich i wątłych, jak sfotografowany włosek na wietrze, była moim błędem (error). Na ekranie komputera  powinien był pojawić się alarm, właśnie słowo error, swojskie przecież, angielskie i przez większość ludzi uważane za niewątpliwie angielskiego tylko pochodzenia. Ono więc mogło mnie ostrzec i napomnieć, żebym nie brnął w błędzie. Jednak się nie pojawiło. Inna kwestia, czy byłbym posłuchał. Najprawdopodobniej z oślim uporem trzymałbym się swojej pieśni. A przecież znikanie Justyny było wymownym znakiem, że ucieka od mojej pieśni, ma z nią jakiś kłopot, nie chce jej. 

 

W miłości i sztuce nie ma umów. Są tylko uczucia. Działa jednakowa zasada: miłość i sztuka nie mogą być uciążliwe. Jeśli gdzieś ich nie chcą, najlepsza rzecz, jaką one mogą zrobić, to czym prędzej się usunąć. Nie ma na co czekać. Jeśli komuś nie podoba się moja pieśń, nie namówię go, żeby mu się spodobała, naleganiem i  natręctwem. Otóż ja ze swoją pieśnią naprzykrzałem się Justynie  co najmniej o rok za długo. Zmieniałem wprawdzie melodie, to taka opcja, to siaka,, ale przecież ona nie chciała tej kakofonii słuchać, konsekwentnie ją ignorowała, a ja wciąż jeszcze nastawałem, raz po raz pobekując, jak osioł, o romansie.    

 

Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, co robiłem. Ależ oczywiście! Molestowałem Justynę! W obiegu jest taki termin: przemoc słowna. Nie wiem, czy wśród wielu  rodzajów przemocy słownej odnotowano już przemoc literacką. Jeśli nie, zgłaszam taki przypadek. Pisząc Blog Drugi molestowałem literacko Justynę. Tu powtórzę: nie ma znaczenia, czy z przyzwoleniem Justyny czy niezupełnie. Każdy mężczyzna molestujący kobietę twierdzi, że miał przyzwolenie, bo to ona go prowokowała. Chcę powiedzieć jasno: ja z własnego przyzwolenia molestowałem literacko Justynę, co było pewną formą molestowania seksualnego. Justyna mogła czuć się schwytana w literacką pułapkę i doznawać z tego powodu różnych przykrości. Nie wiedziała, jak sobie w takiej sytuacji poradzić, dlatego milczała. Bo ja się pomyliłem w swoim pierwotnym rozpoznaniu Justyny. Ona wcale nie jest kobietą odważną. Przeciwnie. Jest nieśmiała i słaba. Tym większą odpowiedzialność ponoszę za molestowanie takiej osoby, wręcz karalne prawnie, choć w    Polsce raczej tylko na niby.         

 

Owidiusz za pieśń i błąd został ukarany wygnaniem z Rzymu. Usunięto również jego książki z bibliotek. Ale utwory te przerobione na sceny baletowe mogły być wykonywane  w  teatrach. Kary jeszcze przede mną. W razie czego przerobię Blog Drugi na piosenki.