EPI(B)LOG

Po powrocie ze Starego Cmentarza w Zakopanem na balkon w Warszawie musiałem spojrzeć faktom w oczy: większość petunii w zetknięciu z multi-kulti poległa. Stawiały opór, walczyły o piękno i prawdę, jak mój ojciec, ale przegrały z lebiodą, pokrzywami i egalitaryzmem. Pewnie im się wydawało, że piękno jest oczywistą właściwością samego bytu, niezależną od czyjejkolwiek aprobaty lub interesów, i że one, piękne petunie, są oczywiste i niezbędne jako składnik tego bytu, i że miejsce, na którym stoją, jest im od niego na zawsze dane, i już. W multi-kulti czy nie w multi-kulti, mają tylko być i niezłomnie spełniać piękno. A piękno absolutnie istnieje, a co istnieje, samo przez się jest prawdą.

Niestety, drogie moje piękności, nie ma w naturze przywilejów dla piękna, dla pięknych kwiatów, a nawet pięknych cnót i dumy zwanej godnością, którą tak podziwiałem i sławiłem u was, moje bohaterki. Nie ma, bo wiatr przywiewa prostacką lebiodę i przecież nie powiemy lebiodzie „ty, chwaście”, tylko powiemy „siostro”, a ona powie „przywileje? jakim prawem? należy się równość”, a my przytakniemy. I będziemy dobrego mniemania o sobie dlatego, żeśmy się tak pięknie zachowali.

Nie jest bez podstaw ta nasza satysfakcja. Równość to bądź co bądź jakaś moralna wartość w cynicznych czasach, gdy tak trudno o moralne wartości. Toteż cieszą nas siostrzano-braterskie prawa roślin, któreśmy zaprowadzili w muti-kulti. Zarazem płakać się nam chce z żalu nad pięknymi petuniami, niemiłosiernie rugowanymi przez siostrę lebiodę. Jednak nic nie dajemy po sobie poznać. Trzymamy pion moralny. Trochę czujemy, że wpadliśmy w pułapkę. Ale nie mamy wyjścia. Bo gdzież wyjdziemy? Chyba tylko na cmentarz. Byłem już na cmentarzu. Kiedyś nawet mówiono o nim Cmentarz Zasłużonych, ale teraz mówią raczej Stary Cmentarz albo jeszcze bardziej swojsko Cmentarz na Pęksowym Brzyzku, bo tak jest sprawiedliwiej dla wszystkich. Nie wyróżnia się elit i nie udziela nikomu przywileju wyjątkowości niczyim kosztem.

A w ogóle cmentarz to ja mam u siebie na warszawskim balkonie. Szkielety zmarłych petunii sterczą, jeden obok drugiego. Wszystkie piękności tak ostatecznie kończą w zimie. Ale i bezczelna hołota z lebiodą na czele, i czujna pokrzywa, i rozpustnik powój, i przyzwoity rdest, i elegantka trawka, i anonimowe maleństwa drobno kwitnące w ukryciu, wszystkie gatunki kończą tak samo, gdy przychodzi czas.

Jednak w martwych badylach pozostaje ślad po hierarchii, której nie udało się znieść w multi-kulti. Te nieżywe szczątki są różnej wysokości. Różna także jest ich twardość, od wątłości, giętkości lub kruchości do sztywności i zdrewnienia na kość. A muszę przyznać, że pod każdym względem, czy to wzrostu czy to twardzizny, lebioda bije na głowę całe otoczenie. Jej więc okazuje się także za grobem zwycięstwo.

Powinienem zająć wobec tych faktów jakieś stanowisko, prawda? Nie wystarczy chyba skonstatować, że jest jak jest, i pójść spać. Z drugiej strony, czy po wszystkim, co zaszło, da się jeszcze mówić, że coś powinienem? Ogólne zrozumienie jest raczej dla mówienia „a co mnie obchodzi”, ewentualnie dla przymusu. Powinność, wydaje się, nie istnieje.

No to co mam zrobić?

Są pewne możliwości. Jako bądź co bądź artysta mogę się nabzdyczyć i obnosić z tym nabzdyczeniem. Taka poza uchodzi, ale nie przyciąga zbytnio uwagi. Są do dyspozycji atrakcyjniejsze popisy. Mogę wycharknąć z siebie potok wulgarnych słów. Mogę pokazać goły tyłek przed publicznością. Mogę ubliżyć prezydentowi. Mogę lekkim ukłonem przywitać kazirodztwo. Mogę pochwalić wieszanie ludzi na latarniach. Mogę się nawrócić albo odwrócić. Mogę, rzecz jasna, obrazić pierwsze lepsze uczucie religijne. Wszystko mogę, ale wszystko już jest zużyte. Nic dla mnie, zawiedzionego blogera, kończącego Blog w poczuciu klęski nad trupiarnią multi-kulti.

Całą zimę przesiedziałem tak bezradnie, patrząc na pobojowisko piękna i prawdy, sam nieco podobny do zeschłej rośliny. A przecież to ja, może trochę pod wpływem innych, ale z własnego przekonania i porywu założyłem na balkonie multi-kulti. I doczekałem skutków: zdrętwiałem podobnie do martwej rośliny, zrównałem się z wami, bracia i siostry. Na znak solidarności i konsekwencji wciąż tak po waszemu sterczę i tyle. Takie jest moje stanowisko, które zająłem wobec sprawy, czyli braku wyjścia. Takie wysoce moralne sterczenie, wspólne z badylami.

Gdyby chociaż jakiś ptak przyleciał i porwał mnie, aby użyć na materiał do budowy gniazda! Byłby z tego pożytek dla wrony, kawki, sroki, nie wiem dokładnie, dla którego ptaka, bo nie wiem, który jak buduje gniazda. Ale któryś zaopatruje się na pewno w budulec ze zwłok moich sióstr i braci w multi-kulti. Raz po raz widzę na balkonie dowody, bo zmumiowanych trupów, zwłaszcza petunii, stopniowo ubywa. Niechybnie na zrobionym z nich rusztowaniu, wymoszczonym zapewne jakąś misterną ściółką, będą leżeć jaja i wykluwać się pisklęta. Ja nie mam szansy na wzlot w dziobie ptaka. Jestem za duży, zbyt ciężki i niewygodny. Nie przyczynię się do lęgu nowego życia.

W rzeczywistości zdarzyło się coś innego. Pewnego dnia po długiej bezczynności poczułem wreszcie przypływ energii. Niszczycielskiej. Może tylko taka zdolna jest jeszcze działać.

Ocknąłem się z bezwładu, zerwałem na równe nogi, zakasałem rękawy i ruszyłem na balkon. Dość tego! Zaraz tu zrobię porządek z wami wszystkimi! Koniec utopii! Koniec systemu, jeśli ktoś woli.

I rzuciłem się z gołymi rękami na szkielety. Nuże wyrywać je, wydzierać, wyszarpywać. A one, choć umarłe, jeszcze się broniły. Kłuły, cięły, niekiedy jakby parzyły. Poraniłem sobie palce w tym zapamiętaniu i determinacji, z jaką przystąpiłem do starcia cmentarza z powierzchni ziemi, czyli z mojego balkonowego kwietnika.

Ale źle mówię. Nie z powierzchni ziemi, lecz spod powierzchni. Chodziło o coś głębszego, o korzenie, o wykorzenienie umocowań w glebie. A co się tyczy celu mojej złości, chodziło nawet o więcej: o wyplenienie samego projektu genetycznego do podstaw, do idei. Żeby ten błąd nie odrósł, ta ułuda, to piękno, ta prawda, ta nadzieja, ta równość, ta siostrzaność i braterstwo, ta utopia, to fiasko, ten system, jeśli ktoś woli. Tego miałem dość, na to się zżymałem, wydzierając z ziemi trupa lebiody. A on się nie dawał. Petunie puściły dość łatwo. Ptaki nie miałyby z nimi kłopotu. Natomiast siostry i bracia parweniusze, a najbardziej lebioda, uczepili się gruntu z niesłychaną zawziętością, jakby się wgryźli tam zębami i zacisnęli mnóstwo szczęk na niewiadomo czym. A przecież nie mieli zwierzęcych zębów, szczęk ani zgryzu. Mieli tylko te swoje ślepe wypustki, te słabe świderki do wkręcania się w podłoże, te swoje słabosilne korzenie w nieprzychylnej obczyźnie. Mimo to potrafili trzymać się kurczowo jakiegoś zaczepu w ziemi i nie pozwalali od niego oderwać, choć napinałem się, jak mogłem, i ciągnąłem z całej siły. Co to było? Dlaczego musiałem się tak męczyć, nim dopiąłem wreszcie celu?

Otóż w miarę, jak ostatecznie udawało mi się wydobyć jakiś pojedynczy korzeń i otrząsnąć z bryłek skamieniałego gruntu, który gdzieniegdzie przywarł do bocznych rozgałęzień korzennego rdzenia, wychodziły na jaw podziemne stosunki panujące w multi-kulti, zupełnie inne niż widoczne nad ziemią.

Nici! Za wydobytym już na pozór korzeniem wlokły się nici albo nawet grubsze sznurki, postronki, węzły, i nie mogły skończyć. Korzeń pozostawał nimi nadal przywiązany do czegoś ukrytego pod spodem. Tam w głębi nie istniał jasny podział z powierzchni: tu petunie, ówdzie bezczelna lebioda, osobno piękno, osobno barbarzyństwo, co zaś jedno, to nie drugie, chociaż w imię tolerancji i sprawiedliwości oboje na równi. A z góry ja oglądam ten widok i trzymam pion.

Tymczasem w ziemi, gdzie nic nie widać, korzeń zahacza o korzeń, wszystko się splata, obejmuje, wiąże z sobą, nic nie jest osobno, nic nie jest jedno i nic drugie, wszystko pomieszane, nic od niczego nie może się oddzielić, wszystko się wszystkiego trzyma i od wszystkiego zależy. Taki tam panuje system. Splot i chaos. Po samo dno.

Zostałem niszczycielem systemu. Głos wewnętrzny podpowiadał mi wprawdzie, że to też jest rola cokolwiek zużyta, ale przeważyła furia. Zniszczę! Dokopię, uff, dokopię pięknu i tak dalej. Gołymi rękami, ale dokopię, ej dokopię. Po całości polecę, hip hip! Gruntownie, można powiedzieć, do końca dokopię, przekopię, wykopię, kurwa jego mać, wypie …lę, żeby żaden korzonek nie przetrwał i nic nie zostało z cmentarza. Koniec! Koniec multi-kulti. Koniec aspiracji. Koniec powinności. Koniec kultury. Koniec systemu, hurra!

Koniec Blogu.

WERYFIKACJA

   O nazwisku było wprawdzie słychno, ale rzecz jest mglista. Nie ma pewności, kto jest kto. Stróż przyszedł zorientować się w tej kwestii. Zaczyna jednak od przeprosin. Powinien był onegdaj pójść ze mną do komórki i poszukać takiej motyczki, jak przyniosłem, widzi właśnie. Bo taka była tam schowana, tylko trzeba było wiedzieć gdzie.

A potem czyta już tekst wyryty na głazie.

– Rzeczywiście – mówi – poeta. Widzę, napisane, że poeta i społecznik. O! Walczył o prawdę i piękno. No tak. To ten pisarz. On jest ojcem pana?

– Oczywiście.

– Przepraszam, a co znaczy ignis ardens? Bo tak tu jeszcze napisali.

– Płonący ogień.

– A, płonący ogień! Bocheński. Ogień to na pewno o nim. O tym pisarzu. I mówi pan, że to jest pana ojciec?

– Tak, tak.

Przychodzi mi do głowy pewna refleksja. Czy jednak „Janura” nie miała racji, usuwając z grobu tekst Platona i zastępując opisem, który, jak widać, trafia do przekonania stróżowi. Skoro jemu, to pewnie większości ludzi. Zwykły człowiek rozumie taki opis, jaki właśnie jest, nawet płonący ogień w moim konwencjonalnym tłumaczeniu rozumie, a co rozumiałby z Platona w przekładzie Wladysława Witwickiego, gdyby czytał tamten tekst?

Ponadto zauważam, że stróż przyjmuje opis, jaki jest, w sposób naturalny za świadectwo rzeczywistości, jej miarodajne potwierdzenie i objaśnienie. Społecznik walczył o prawdę i piękno? Istotnie więc był pisarzem, o którym słychno.

– A tamci to rodzina? – pyta.

– Jacy tamci?

– Ci Bocheńscy, którzy leżą dalej.

Uświadamiam sobie, że przecież był w Zakopanem Bocheński, dyrektor szpitala.

– Ach, lekarz! Oczywiście.

– To rodzina?

– Nie, nie .

– Tamci to inna rodzina?

– Tak.

– Aha – stróż kiwa głową . – Nie rodzina.

Chwilę jeszcze stoi przy mnie, potem żegna się i odchodzi. Gdybym czegoś potrzebował, on będzie przy bramie – rzuca mi na odchodnym.

Wkopałem wrzośce, podlałem, ubiłem dokoła ziemię, Idę teraz popatrzeć na grób lekarza. Jest w pobliżu. Grób rodzinny tamtych. Ale osobno leży w indywidualnym grobie jeszcze jeden zmarły: Jacek Bocheński. Może dziesięć metrów od głazu. Jednak to nie ja.

Wracam do ojca. Znów kładę swoim zwyczajem rękę na głazie.

– Tato – mówię w milczeniu – nie wiem, czy o tobie słychno. Raczej nawet wiem. Nie słychno. I już nie będzie słychno. I o mnie coraz mniej słychno. I niedługo nie będzie ani trochę słychno. Ale wszystko teraz jest na świecie inaczej, niż miało być. A jeszcze inaczej będzie. Na przykład zupełnie bez poetów. I wiesz, tato, ja chciałem zdążyć. Żeby mi się udało w ostatniej chwili być poetą. Dlatego przyszedłem do ciebie z tym pisanym na starość wierszem o liściach łopianu. Bo ty uważałeś, że prawdziwym pisarzem jest zawsze poeta. Bo tylko poezja ma formę. Nie mówiłeś tego, ale tak uważałeś, wiem. Blog nie ma formy z założenia. Blog też nie ma rzeczy od tysiącleci fundamentalnej: nie ma rękopisu, jedynie zapis elektroniczny. Nie zostawię Blogu w rękopisie, jak ty zostawiłeś gnomy indyjskie, które przyniosła mi pani Maria Święcicka , od czego zaczął się Blog. A jednak … Blog instynktownie dąży do przybrania formy. Przez cały czas dążył. Zatoczył koło i wrócił do ciebie.

– Do widzenia, tato – mówię ojcu.

Zbliżam się do bramy cmentarza i do końca Blogu.

– Do widzenia panu – mówię stróżowi.

GRÓB

Wypożyczyłem w „Halamie”, domu pracy twórczej ZAiKS-u, niewielką motyczkę ogrodową zamiast łopatki i poszedłem jeszcze raz na Stary Cmentarz.

Kiedy ponad pół wieku temu ojciec umarł (nagle i młodo; miał sześćdziesiąt siedem lat), musiałem szybko rozstrzygnąć, jak on – bezwyznaniowiec ma być pochowany. Zakopiańskie władze miejskie zdecydowały, że tu na Pęksowym Brzyzku wśród zasłużonych. Rozwiązanie innych kwestii spadło niespodzianie na głowę syna. Wdowa „Janura” (Janina Bocheńska, która od roku 2009 leży obok ojca) była w szoku, zamknięta w sobie, niezdolna ogarnąć w ogóle świadomością, o co chodzi.

Oczywiście, pogrzeb mógł być tylko świecki. Trudno sobie nawet wyobrazić, by ojciec, bardzo uczulony pod tym względem, zgodził się na inny.

A jednak w roku 1930, mimo że nie uznawał żadnych sakramentów, wziął ślub kościelny z moją matką po przeżyciu z nią dwunastu lat w śmiałym, jak na tamte czasy, związku partnerskim, którego nikt wtedy partnerskim nie nazywał, a z którego ja się urodziłem w roku 1926. Jednak wkrótce po ślubie ojciec rozwiódł się (formalnie uzyskał unieważnienie pierwszego małżeństwa), by zawrzeć możliwy dzięki temu drugi ślub kościelny z poznaną w Tatrach Janurą. Był więc zdolny do kompromisów, jeśli nie z wyznaniami, to ze zwyczajami religijnymi, choć przyznaję, że sensu ślubu i niemal natychmiastowego rozwodu rodziców nie rozumiem. Tej zagadki nigdy mi nie wyjaśniono.

Ale czy na grobie ojca powinien stanąć krzyż? Z motywów religijnych – nie , to byłoby wbrew ojcu. Grób jednak, myślałem sobie, będzie nie tylko miejscem jego spoczynku, będzie również informacją dla środowiska żyjących. Z motywów „kulturowych” krzyż powinien stanąć , bo w środowisku jest to zrozumiały sam przez się znak przypisany śmierci, podobnie jak ślub kościelny był w latach trzydziestych zeszłego wieku znakiem aprobującym rodzicielstwo. Może mnie chciano publicznie aprobować i dlatego ojciec zgodził się na kościelno-ślubny kompromis?

Z podobnie „kulturowych” względów ja zgodziłem się na krzyż cmentarny, gdy ktoś zapytał, czy powinien stanąć. I powiedziałem od razu, że napisane ma być o zmarłym „Tadeusz Bocheński, poeta”, nic więcej.

Przygotowano więc prosty, drewniany krzyż informacyjny, bez odniesień do metafizyki. Ale przecież w swojej poezji ojciec do metafizyki po swojemu się odnosił. Był to charakterystyczny element jego twórczości, co też wymagało informacji. Czułem jej brak, podobnie jak brakowało mi odniesienia do gór, starożytności i oryginalnej ascezy, w której ojciec żył przez lata.

Otóż przy krzyżu była tabliczka z miejscem na jakiś okolicznościowy tekst. Należało go szybko wymyślić. Janura z rodziną powierzyli to zadanie mnie poniekąd automatycznie.

Byłem wtedy autorem wydanego dopiero co „Boskiego Juliusza” i miałem względnie świeżo w głowie platońskiego „Fedona”, do którego książka nawiązuje pod koniec. Kierowała mną poza tym jedna tylko myśl: powiedzieć najzwięźlej to, czego brakowało, i uniknąć banału retoryki nagrobkowej. Nic sam nie pisałem. Wybrałem z „Fedona” zdanie o duszach w Hadesie i zacytowałem w przekładzie Władysława Witwickiego, skądinąd szkolnego nauczyciela ojca, bliskiego mu także stylistycznie.

Oto cytat, jaki widniał potem na krzyżu, podpisany „Platon”:

„A których życie wyda się osobliwie zbożne, ci będą wyzwoleni z tych czeluści podziemnych i wzięci stamtąd, jak z więzienia, w górę i pójdą mieszkać w czystych stronach, na szczytach ziemi”.

Krzyż i tekst Platona przetrwały kilka lat do chwili, gdy zostały usunięte i wedle pomysłu wdowy Janiny zastąpione granitowym głazem z wyrytym w kamieniu innym napisem. Tak zmieniony wygląd grobu utrzymał się bardo długo, taki też opisałem w „Odmieńcu”, eseju z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, poświęconym ojcu, a publikowanym w „Zeszytach Literackich” (lecz tam skróconym; całość jest w „Zapamiętanych”).

Ten utrwalony już stan rzeczy zmienił się po śmierci żony Janiny, która spoczęła obok głazu. Rodzina znów postawiła na grobie krzyż w stylu podhalańskim z jej imieniem i nazwiskiem.

Pod tym krzyżem znalazłem wolne miejsce na wrzośce. Pochłonięty wspomnieniami, próbuję je wkopać, gdy ktoś pojawia się przy grobie. Stróż cmentarza. Widział mnie wchodzącego przez bramę i przyszedł porozmawiać.

– To ten Bocheński? – pyta. – To ten pisarz?

LIŚCIE ŁOPIANU

przywracają należyty porządek spraw.
Stoją wiernie na straży dzieciństwa, wciąż tam gdzie powinny, jakie rzetelne!
Udzielają mi zarazem ważnych lekcji na starość o ziemi, wodzie, słońcu i przemianie materii, a gorzkawy sok ostro paruje z ich naczyń krwionośnych. To dobrze.
Są także społeczeństwem, liść przy liściu.
A jednak nie tworzą partii politycznych.
Dają się głaskać jak skóra kobiety.
Mają ciała cienkie i wklęsłe, lecz żyłki rozpostarte, pod spodem nabrzmiałe.
Przypominają zielony pergamin, z którego czytam de natura rerum.
Są skromne, bo nieśmiertelne do pewnego stopnia.
Nie walczą o władzę.
Nie oskarżają o zdradę.
Nie chciałyby wystąpić w telewizji.
Nie mają ideologii, doktryn i światopoglądów.
Podobno nie mają duszy.
Być może jednak wierzą w Boga.
Być może się modlą, liść przy liściu, wcale bym nie wykluczał,
ale:
To ich sprawa, nie kościoła.
Nie każą mi klęczeć na grochu.
Nie ranią ostrymi brzegami, nie kłują .
Mimo pozorów kolczastości są miękkie.
Trudzą się nad osmozą i wytwarzają pilnie chlorofil.
Zgiełk pomijają milczeniem.
Wiele dzięki nim skorzystałem w Dolinie Strążyskiej.

BEZWYZNANIOWOŚĆ

Ojciec mówił o sobie, że jest „bezwyznaniowcem”. Słyszałem w życiu tylko dwóch ludzi, którzy tym słowem określali swój stosunek do religii, choć znałem wiele osób niewierzących. Ale słowo „bezwyznaniowiec” znaczy coś trochę innego, a tak właśnie nazywali siebie ci dwaj. Pierwszym był mój ojciec, drugim Leszek Kołakowski . Od obu sam sporo przejąłem.

Leszek złożył po raz pierwszy deklarację bezwyznaniowości w latach trzydziestych zeszłego wieku przed nauczycielką w szkole, za co został wobec klasy wydrwiony jako „filozof” i ze szkoły wyrzucony. Przytaczałem już za nim tę jego chętnie opowiadaną anegdotę w moich „Zapamiętanych”.

Także ojca, przynajmniej najistotniejsze rzeczy dotyczące go, opisałem dość obszernie w „Zapamiętanych” i nie będę wracał do nich w Blogu. Czuję potrzebę uzupełnienia tematu czymś innym.

Przyszedłem z wrzoścami do granitowego głazu na Pęksowym Brzyzku, ale chwilowo postawiłem je na ziemi pod głazem, wkopać nie mam czym, bo w komórce nie znalazłem łopatki. Wkopię kiedy indziej. Teraz tylko przywitam się z ojcem.

Ludzie religijni, a najczęściej nie tyle religijni, ile przywiązani „kulturowo” do znanego im rytuału, odprawiają go nad grobami swoich zmarłych niejako automatycznie. Zmawiają pacierze, żegnają się, mają narzędzie komunikacji ze zmarłymi zrozumiałe samo przez się. Ja nie mam.

A przecież kładę rękę na głazie i w milczeniu rozmawiam z ojcem. W milczeniu mówię, to znaczy z pamięci czytam wiersz o liściach łopianu, ten nieskończony, jaki powstał dwadzieścia lub nawet nieco więcej lat temu. Nic już nie dodaję, może nigdy nie dodam.

SŁYCHNO

Będzie mi potrzebna łopatka. Skąd wziąć łopatkę? Może stróż ma? Stoi przed bramą.

Ale gdy podchodzę, pyta mnie o bilet.

– Jaki bilet?

– Normalny za dwa złote. Ulgowy za złotówkę.

Dowiaduje się, że od trzech miesięcy obowiązują na Pęksowym Brzyzku płatne bilety wstępu. Wisi ogłoszenie.

– To jaki będzie? Normalny czy ulgowy?

– Wszystko jedno. Ale proszę powiedzieć: nie macie tu jakiejś malej łopatki do kwiatów? Mógłbym wypożyczyć? Wychodząc zwrócę. Idę do ojca.

– Do ojca? Pana ojciec tu leży? To nic pan nie płaci za wejście. A jak nazwisko?

– Bocheński.

– A, jest taki. Jest Bocheński. O tym nazwisku było słychno. Ale co on robił?

– Pisał.

– Aha, pisarz. Dobrze , niech pan wchodzi.

– A, przepraszam, co z łopatką?

– Nie, takiej małej nie mamy. Tylko duże łopaty są w komórce. O, tam pod płotem. Ale jak pan chce, niech pan zajrzy, może pan sobie coś znajdzie.

KWIATY

Chciałbym ojcu zanieść kwiaty. Ale nie cięte, nie salonowe, na przykład bukiet róż, tylko takie z korzeniami w donicy, żeby rosły, nie więdły zaraz, i jakieś trochę górskie, jeśli są w sprzedaży, jakieś trochę leśne, żeby to odpowiadało naturze i gustowi ojca.

Tłumaczę z grubsza kwiaciarce, czego potrzebuję.

– Z doniczkowych mam azalie – mówi.

– Nie, azalie nie. Za delikatne, szybko przekwitną

– To tylko wrzosy albo wrzośce.

Jedne i drugie są do siebie podobne. Wrzośce bujniejsze od wrzosów i jakby żywsze w kolorze. Decyduję:

– Niech będą wrzośce. Ale nie podobają mi się te plastikowe doniczki. I widzi pani, łatwo się przewracają, za lekkie są, za bardzo chwiejne.

– Można czymś obciążyć albo włożyć je do ceramicznych donic, większych i cięższych. Ale to jest dodatkowy koszt.

– Dobrze. Poproszę dwie ceramiczne i do obu wrzośce.

– Oczywiście – mówi kwiaciarka.

Wspina się na taboret i pokazuje wyższą półkę, gdzie stoją ceramiczne donice różnych kolorów i wielkości.

– Które? – pyta.

– Te szare.

Zdejmuje z półki szare i wstawia do nich plastikowe z wrzoścami, osadzone dodatkowo w koszykach. Teraz tkwią szczelnie w dość masywnych ceramicznych niby garncach i trzymają pion. Ale czy nie będą za ciężkie? Potrafię takie zanieść?

– Dam je panu w dwóch reklamówkach, każdą osobno. Ze względu na kręgosłup – mówi kwiaciarka

Stwierdzam, że ciężar jest umiarkowany. Uniosę bez problemu.

– A wie pani – zwierzam się kwiaciarce – pomyślałem sobie, że takie solidne donice będę mógł nawet wkopać w ziemię, prawda? Choćby do połowy, żeby na pewno wiatr nie przewrócił.

Na to ona:

– Tylko jak pan będzie wkopywał, proszę nie pochylać się tułowiem do przodu, stojąc, o tak, z rękami do ziemi – kwiaciarka markuje sposób, w jaki nie powinienem się pochylać. – Ja – mówi – nigdy się tak nie pochylam. Ze względu na kręgosłup. Ja przykucam, o tak – i rzeczywiście przykuca z kolanami w pozycji „kwiat lotosu”. – Dlatego zawsze chodzę w spodniach. A jeśli wyjątkowo w spódnicy, to potrafię ją odpowiednio pociągnąć.

BAT

Demokracja, zdaniem rosnącej masy obywateli, okazuje się nic niewarta. Unia Europejska męczy ludzi, uchodzi za perfidną i zarazem głupkowatą. Polski rząd – szkoda gadać, nigdy nie było gorszego. Parlament – wiadomo, banda darmozjadów i cyrk. Do czego to w ogóle komu potrzebne? Rozpędzić!

Cały demokratyczny system współżycia ludzi i godzenia konfliktów, oparty na prawie głosu, umowie społecznej i gotowości negocjowania wszystkiego ze wszystkimi, stworzony z namysłem i trudem przez nowożytną cywilizację, chwieje się w posadach.

Odbył się protest ekologów. Chcą pracę koni padających z wysiłku na drodze do Morskiego Oka zastąpić elektrycznymi pojazdami typu meleks. Wymagałoby to zapewne przekonstruowania i udoskonalenia meleksów. Ale skoro potrafimy tworzyć łaziki marsjańskie, potrafilibyśmy może zrobić meleksy zdolne do przewozu turystów na krótkiej trasie w górskich warunkach ziemskich.

Chwilowo dyskusję w sprawie przeciążonych koni rozstrzygnęli swoją interwencją góralscy woźnice. Pojawili się na miejscu i pobili ekologów batami.

Bat albo demokracja i humanitaryzm – taka jest alternatywa. Zdaje się, że rosnąca masa obywateli nie miałaby nic przeciwko temu, żeby porządził bat, żeby ktoś wziął go do ręki i wysmagał nie ich, oczywiście, ale innych. Bat jest zawsze do smagania innych. Cudowne narzędzie zaspokojenia marzeń, zwłaszcza skrytych osobistych, i rozwiązanie problemów politycznych. Byłaby wymierzona sprawiedliwość i byłby „porządek”.

WIERSZ

Droga Żelazna. Tak Ścieżkę pod Reglami nazywano przed wiekami. Bo żelaza transportowano tamtędy z huty w Kościeliskiej na wschód do Kuźnic, gdzie je kuto, o czym sama nazwa mówi.

Dzisiaj starą Drogą Żelazną ciągnie tłum, mniejszy jednak niż przez Krupówki, a ja z nim w kierunku Strążyskiej do ojca i trochę do siebie.

Wiatrołomów po huraganie, który powalił w reglach tysiące drzew, nie ma na tej trasie, leżą na stokach, sczepione gałęziami, zaklinowane między drzewami-ocaleńcami. Niżej wszystko, co mogło zagradzać drogę, zostało odpiłowane i wywiezione. Widać świeże jeszcze ślady: wzdłuż traktu patrzą na przechodniów okrągłe tarcze pni po amputacji, blade jak księżyce.

Przechodniami, a częściowo osobami w przejeździe są na ogół zwarte gromady młodzieży, indywidualnie wędrują emeryci, pełni prawdopodobnie wspomnień i dolegliwości, jadą rowerzyści i niezmiennie wózki z dziećmi. Pchają je tu częściej ojcowie niż matki, bo droga nierówna, miejscami kamienista, jak na wózki, ciężka. Liczne pieski maszerują, prowadzone na smyczach. Już trzeci maltańczyk. Z kokardką. Ten i jego pan odpoczywają na ławie zrobionej pod lasem z przepołowionego pnia.

Przysiadam się, bo wciąż mam w głowie pytanie, dlaczego poprzedni pan nie odpowiedział na „przepraszam” pani „proszę”, jak odpowiedziałbym ja, ale zawołał „spokojnie!”. Czyli wziął pod uwagę , że może być niespokojnie. Na przykład ona może się teraz bać obszczekania przez niego i na wszelki wypadek sama go obszczekać. Bądź co bądź czasy są takie, że nie powinno się obejść bez wzajemnego obszczekania. Chcę wypytać, jak to z tym jest wśród maltańczyków i w ogóle, nim jednak dochodzę do sedna, pan i piesek z kokardką opuszczają ławę. Idą w stronę, z której właśnie przyszedłem. Ruszam w przeciwną.

Mało handlu przydrożnego w porównaniu z Krupówkami. Tylko jedno stoisko z lodami, dwa z pamiątkami, tylko trzy małe gospody, włączając tę przy Dolinie Białego i słynną bacówkę opodal, gdzie można kupić oscypki i bundz. Ale nie liczę starej „Romy” u wejścia do Doliny Strążyskiej, z przybudówkami, parkingiem na może sto samochodów i galerią straganów.

W Dolinie to samo, co pod reglami. Tłum i wszystko nie takie, jak wtedy, kiedy byłem poetą siedemdziesiąt lat temu i więcej. Droga inna, mostki inne, ludzie inni, ja inny, drzewa inne, tylko łopiany zawsze wierne, niczym się nie różnią od tamtych.

Piszę na starość jeszcze jeden wiersz o wiernych łopianach w Dolinie Strążyskiej. Piszę go już przez dwadzieścia lat i wciąż jest nieskończony. Ale cóż to znaczy dwadzieścia lat! Skoro moja „Trylogia rzymską” powstawała przez ile? Od „Boskiego Juliusza” (1961) do „Tyberiusza Cezara” (2009) czterdzieści osiem? Dobrze liczę? Jeśli tak, to dwadzieścia na koronny wiersz życia o wiernych łopianach wcale nie jest dużo.

Zawracam. Do ojca. Teraz ja lekko w dół, tłum z przeciwka pod góre. KiIku z plecakami jak wtedy, kiedy byłem poetą. Większość przygotowana raczej na lody z dziećmi w gospodzie. Mężczyźni, trzydziestolatkowie na oko, w T-shirtach, ostrzyżeni do łysa jak ja. Młode kobiety ubrane byle jak, ale wygodnie, wśród starszych zdarzają się panie w klapkach na bosą stopę z polakierowanymi paznokciami. Pytają, kiedy ta okropna droga się skończy, męcząca i wciąż pod górę. Za nimi jakaś ambitna młoda pcha po kamieniach wózek podwójny, z bliźniaczkami. Osłabły mężczyzna towarzyszy jej w milczeniu.

U wylotu doliny, gdzie samochody i stragany, rozpościera się widok na Księży Las, ogrodzenia „Wesołej” i zniżający się ku ulicy Strążyskiej rządek domów. To tam jest „Osa”, na Bogdańskiego 4. Tam byłem poetą. Ale przecież ojca tam nie ma.

SPOKOJNIE

Można inaczej pójść do ojca, niekoniecznie na dół przez Krupówki. Można w górę Ścieżką pod Reglami, jak wiele razy chodziłem, właściwie najczęściej.

A więc krótko lasem do szlabanu przy Dolinie Białego, ale bez wchodzenia za szlaban, tylko od razu obok gospody w prawo, na zachód, jeśli ktoś woli.

Tu spotkanie. Przed gospodą siedzi i coś je pani z pieskiem maltańczykiem. Ścieżką pod Reglami nadchodzi pan. Prowadzi takiego samego pieska. Oba podobne są do siebie kubek w kubek

Nagle ten z gospody zrywa się razem ze smyczą i pędzi obszczekać sobowtóra. Pani za nim. Przywołuje go do porządku, ale oba pieski wszczęły już awanturę na całego i ani myślą przestać. Wreszcie interweniującej pani udaje się przydeptać smycz swojego pieska. Mały pyskacz zostaje schwytany i odciągnięty od też nie dającego sobie w kaszę dmuchać przeciwnika

– Przepraszam – mówi pani do pana.

Na to on do niej:

– Spokojnie!

Odwracają się od siebie i rozchodzą.

A ja skręcam w prawo i zastanawiam się, co z takiego współczesnego dialogu Polki z Polakiem zrozumiałby ojciec i co znaczyło w tym wypadku „spokojnie”. Kto po kim spodziewał się agresji i kto czyje podejrzenia chciał uprzedzić.