Weszła, raczej drobna, szczupła, w okularach, rzęs zza szkieł nie widać.
– Dzień dobry, jestem Anna – mówi.
Zrzuca kurtkę i zaraz się pochyla, ręką sięga stopy. Aha, myślę, strzeli w zęby pantoflem zdjętym z nogi. Ale nie. Zmienia obuwie uliczne na pokojowe. I już coś mi podaje.
– Przyniosłam ciasteczka – mówi.
To mi dopiero wywinęła numer! Stoję jak głupi, nie wiem, co powiedzieć. Rzeczywiście, przyniosła ciasteczka. Od Bliklego. Kruche.
– Czy mogę obejrzeć obrazy? – pyta.
Zanim ochłonąłem, zdążyła wypatrzyć portret mojej żony z roku 1950, wtedy jeszcze przyszłej, teraz nie żyjącej. Rzecz niewiarygodna, żeby tak celnie trafiać. Kiedy portret powstawał, ja właśnie pisałem te jakieś banialuki o Mickiewiczu i Majakowskim. A ona już jest przy portrecie.
.
– Piękny – mówi. – Studiowałam historię sztuki.
– Ale ja – jąkam się – ja wcale nie dostałem kopii artykułu z „Odrodzenia”, nie mam go w komputerze, więc nie będziemy mogli rozmawiać – wyskakuję z tym niezręcznie, za wcześnie i trochę od rzeczy.
– Nic nie szkodzi – odpowiada ona. – Przywiozłam ksero. Mogę przeczytać panu fragmenty.
– Nie! – protestuję. – Muszę sam.
– Przeczytam ten fragment o Gałczyńskim.
– Nie! Muszę sam przeczytać całość. Czego się pani napije? Herbaty czy kawy?
– Może herbaty. Ale właściwie wszystko jedno. Może być kawa, jeśli panu wygodniej.
Herbata z krwią? Przecież zaraz wessie mi się w moją młodą krew sprzed 63 lat. Wciąż tak myślę. Do krwi pasuje już raczej kawa, uważam.
– Jaka ma być? Słaba? Mocna?
– Mocna.
No oczywiście. Wszystko się zgadza.
Ale jej nie interesuje w istocie moja młodość, interesuje ją Gałczyński. Będzie pisać książkę o nim – tłumaczy mi – zbiera materiał, a już mało żyje takich ludzi, którzy osobiście mieli coś wspólnego z Gałczyńskim za jego życia, dlatego przyjechała. Niepostrzeżenie wciąga mnie w rozmowę. Ciasteczka na stole. Krwi nie ssie, tylko wszystko, co mówię, zapisuje w zeszycie.
I jednak czyta z tego ksero na głos wiersz Gałczyńskiego.
– A pan chyba z powodów ideologicznych skrytykował go, prawda? Czy to była nagonka na Gałczyńskiego, którą zaczął Woroszylski artykułem „Batalia o Majakowskiego”? Pan zarzucił Gałczyńskiemu afirmację drobnomieszczańskiego kołtunizmu.
– Czego?
– Kołtunizmu.
Chyba jednak dobiera się do krwi.
– Nie, ja tak nie mogę. Ja to muszę w spokoju sam przeczytać w całości.
– Dobrze. Zostawię panu ksero. Wie pan, bywam często w Warszawie. Jeśli pan pozwoli, wstąpiłabym do pana następnym razem, żeby jeszcze porozmawiać. Ale wtedy to był atak ideologiczny na Gałczyńskiego sterowany z góry? Niech pan powie, jakie były okoliczności. I dlaczego na Gałczyńskiego?
Odpowiadam, że takich krytyk ideologicznych, oczywiście kontrolowanych z góry, było wtedy więcej, niż jedna dotycząca Gałczyńskiego. Znaczenie tej jednej, być może, wyolbrzymiono w późniejszych relacjach. Ale trzeba pamiętać, że to młodzi poeci kipiący własnymi ambicjami twórczymi atakowali wtedy starszych poetów, jak się nieraz dzieje.
Nagle zaświtało mi coś w pamięci.
– Czy ja w tym artykule nie pisałem o sporze romantyków z klasykami?
– Tak, głównie o tym, tylko na marginesie skrytykował pan Gałczyńskiego.
– Muszę przeczytać, przypomnieć sobie i przemyśleć.
– A ja dam znać, kiedy przyjadę.
Jednak Anna to nie dręczycielka niezbędna mi do Blogu. Słabo ssie. Będę musiał sam się udręczyć, żeby jakoś zakończyć temat artykułu sprzed 63 lat.
– Ja rozumiem, że to było dawno – mówi ona.
– A wie pani , moja żona, którą widać na portrecie rysowanym przez Janinę Konarską, żonę Antoniego Słonimskiego, wyglądała zupełnie inaczej kilkanaście dni przed śmiercią. Tak jak na tej fotografii tu na ścianie. Proszę spojrzeć.
