Moja droga w niedzielne popołudnie do ojca w Zakopanem prowadzi przez Krupówki.
Wyobraziłem sobie, że szybko nimi zbiegnę, jak wiele razy zbiegałem. A tu naprzeciw mnie żywa ściana. Tłum gęsty na chodnikach i pośrodku jezdni, zakleszczony w sobie, bo dwukierunkowy, lecz wskutek przeciwstawnych kierunków i wypoczynkowej ociężałości prawie nieruchomy. Tylko młodzież grupowo i parami przebija się i wprawia go w niejaki ruch. Ale zatrzymuje go znów jarmark z obu stron ulicy: nieskończone ciągi kramów i handlujących górali (często w służbie zamiejscowych przedsiębiorców).
Ci, którzy od nich to i owo kupują lub tylko się na to i owo gapią, a przeważają w tłumie, mogliby, sądząc z wyglądu i odzywek, sami handlować na przykład jarzynami gdzieś w miastach. Nowe drobnomieszczaństwo Trzeciej Rzeczypospolitej pełznie przez Krupówki wśród kramarskiego kiczu, oscypków, kolorowych krokodyli tańczących na bruku z kostki Bauma i pseudogranitowych inkrustacji, wśród zapiekanek w kartonach, ciupag na żerdkach, warkoczyków różnej barwy do damskich fryzur, kapeluszy góralskich, portretów sporządzanych na poczekaniu, wśród przebierańców-niedźwiedzi, ptaków, smoków, różnokształtnych balonów, kotków, piesków, myszek na uwięzi, i transparentów z reklamami w powietrzu.
Także wśród dudnienia megafonów. Z nich nagłe wybuchy obwieszczeń reklamowych i wszelakiej muzyki. Te głosy górą nad głowami i z boków. A dołem, na ulicy własny zgiełk tłumu, w tym krzyki mnóstwa dzieci, którym kupuje się lody i zabawki.
Matki za matkami pchają po jezdni wózki dziecięce, ojcowie za ojcami niosą dzieci „na barana”. Młodzi Romowie i Romki wręczają komu się da róże. W ten tłok wjeżdżają konie dorożkarskie z pustymi już przeważnie dorożkami. Zmierzają do postoju przy Krupówkach.
Dodać trzeba pewien element przestrzenny: ogólny zapach podtatrzański smażonych kebabów, kiełbas i frytek na oleju. Snuje się dyskretnie, bo to są pieniądze, a w Polsce zawsze lepiej, żeby pieniądze były dyskretne.
I drugi element przestrzenny, też ogólny, a przecież tak bije w oczy, że zamiast iść do ojca stoję z rozdziawioną gębą: język angielski. Już wcześniej na ulicy Makuszyńskiego, przecznicy Piłsudskiego, gdy dopiero zaczynałem próbę zbiegnięcia w dół na Krupówki, zauważyłem, że stary „Rzemieślnik”, kiedyś dom wczasowy tak zwanych „prywaciarzy” w PRL, ma nową nazwę, dodaną do starej: „Diamond’s Hotel”.
Teraz widzę szyldy „Mc Donald’s”, „Mc Arthur”, „Fashion Street Krupówki” i dziwotwór językowo-folklorystyczny „Stek Chałupa”, a wszędzie SALE, koniecznie SALE, nie „wyprzedaż”, SALE, jak w całej Trzeciej Rzeczypospolitej. To i owo „for sale”.
Wszystko zbite w jeden gniot. Tłum, harmider, dzieci, romskie róże, zapachy, wiśta wio, i SALE. Trochę przypomina to mullti-kulti na moim warszawskim balkonie. Bo w gęstwinie ludzkiej, między nadmuchanymi figurami z plastiku, tańcami krokodyli, sztuczną małpką grającą na fortepianie, piskami, miaukami zabawek, rodzimą polszczyzną i wszechobecną angielszczyzną objawiają się jeszcze cudzoziemcy mówiący językami, których nie potrafię zidentyfikować.
Wielkie dzieło demokracji, kapitalizmu i globalizmu na Krupówkach.