DEMOKRACJA

Prawo nie jest święte, ponad prawem stoi dobro narodu, a więc można w imię tego dobra naruszyć prawo, gdy zachodzi potrzeba –  taką myśl wyraził w polskim Sejmie marszałek-senior, historyczny bohater Solidarności Walczącej, Kornel Morawiecki. Otrzymał huczne oklaski parlamentarnej większości, która powstała z miejsc. Myśl nie jest nowa, głosili ją w różnych wariantach między innymi zwolennicy dyktatur z pierwszej połowy ubiegłego stulecia. Teraz jednak, a był listopad roku 2015 w Warszawie, zabrzmiała mi w uszach jak zaskakująca nowość. Jeszcze kilka dni wcześniej możliwość zadeklarowania w izbie ustawodawczej przez marszałka dopuszczalności łamania prawa zdawała się  niepodobieństwem.

Zaszła zmiana polityczna zarazem nagła i fundamentalna. Przewidywałem nawet, że grozi, a przecież odnoszę wrażenie, że ją w pewnym sensie przespałem.  Ocknąłem się w czymś ordynarnie jawnym i  – powiedziałbym – cynicznie bezczelnym. Nie ulega już wątpliwości, ma czym polega zmiana, czyli co ma być.  Prezydent kraju, jak przedtem marszałek-senior,  dał znać. Zlekceważył wyroki Trybunału Konstytucyjnego i nie wykonał ich w zakresie obowiązującym prezydenta. Zamiast tego powiedział, ze trzeba zmienić Trybunał, by przywrócić normalność. Powoła więc zespół ludzi, którzy nad tym pomyślą.

Prezydent upewnił mnie i wielu niedowierzających, co pod nowymi rządami będzie normą. Nieliczenie się z prawem w imię wyższego celu, a jednocześnie mówienie, że chodzi właśnie o prawo i rzeczywistą demokrację. Taką normalność trzeba „przywrócić”.
Rządzący zwycięzcy wierzą, jak się zdaje,  w misję, którą sobie przypisali: są powołani do przywrócenia Polakom „normalnej” demokracji. Skoro chcą ją przywrócić, wynikałoby z tego, że jakaś demokracja już  była. Ciekawe, kiedy i gdzie.  Słyszymy raczej o braku jej  w Polsce przez ostatnie 26 lat. Demokratyczne normy Unii Europejskiej nie cieszą się bynajmniej uznaniem. Czyżby przez demokrację rozumiano po prostu władzę PIS-u z lat 2005-2007? Zaiste, wzoru pożądanej normalności i należytej demokracji dla Polaków nie ma bodaj nigdzie na  świecie, ewentualnie z jedynym wyjątkiem Węgier.

Piszę „Polacy”, nie „obywatele”, ponieważ słowo „obywatel” w języku publicznym prawie już nie istnieje. Obywatela, który stał się  pojęciem wstydliwym i jakby niemiłym, prawdopodobnie zbyt socjalistycznym, zastąpił niemal bez reszty Polak.  Zgodnie z hasłem najpotężniejszej w ostatnich miesiącach demonstracji krajowej, Marszu Niepodległości, zorganizowanego przez narodowców, manifestacji  liczniejszej niż największe zgromadzenia obrońców demokracji spod znaku KOD, Polska ma być dla Polaków, nie dla obywateli. Obywatele mogliby nie być Polakami. Gwarantująca im bezpieczeństwo wyłączność prawdziwych, czyli wiarygodnych pod względem etnicznym, religijnym i politycznym Polaków, jest ciągle niespełnionym ideałem  części narodu.

Słowo „przywrócić ” może  więc być  raczej przejęzyczeniem niż wyrazem znaczącym. Mianowicie nie widać powodu, dlaczego demokracja, z istoty swej zawsze komplikująca rządzenie i niewygodna dla władzy,  a większej części narodu dość obojętna, jest jeszcze potrzebna. Może wiec tylko mówienie o niej pozostaje użyteczne, bo nie wszyscy Polacy pragną Polski dla Polaków. Czy, zanim dostaną łupnia, trzeba ich w miarę możności czymś zagadać?

Większość wyborców, którzy poszli głosować, ustanowiła władzę, jaką mamy. Większość ta cieszy się, oczekuje zapowiedzianych korzyści materialnych i odczuwa satysfakcję. Wcale nie sądzę, że źródłem  satysfakcji są jedynie motywy materialne ani  że one są główne.

Wziąć pięćset złotych na dziecko, jeśli dadzą, nie zaszkodzi, oczywiście. Fajnie byłoby mieć wolne od podatku osiem zamiast trzech tysięcy. Wcześniejsza emerytura nie przyniesie, co prawda, zysku, lecz stratę w przyszłości. Ale doraźnie człowiek chciałby się pozbyć jak najprędzej obowiązku harowania dzień w dzień. Jest głęboko dotknięty postanowieniem jakichś nienawistnych mu potentatów na wysokich stołkach, że będzie musiał dłużej tyrać. O zgodę go nie pytali. Został upokorzony! A ma swoją godność i cierpi swój ból.  On, „zwykły Kowalski”, został poniżony przez arogancką elitę nierobów, zajadających ośmiorniczki. Emocje zaczynają działać i gniew staje się już najważniejszy. Nie szanują człowieka! Człowiek jest poniewierany. Nie tylko dlatego, że podwyższyli mu wiek emerytalny, chociaż ten fakt był prawdopodobnie kluczowy w przebiegu zdarzeń. Nie szanują człowieka na każdym kroku z tysiąca powodów.

Jak się go lekceważy, to człowiek, rzecz jasna, dobrze wiedział od dawna. Brakowało, żeby ktoś mu przekonywająco ukazał perspektywę zmiany porządków, a zwłaszcza szansę odwetu. Dokonać  tego nie potrafił przez lata Wielki Prezes mimo starań powtarzanych z zaciśniętymi zębami. Nieoczekiwanie jego nikomu prawie nieznany mandatariusz, przyszły Prezydent, objawił się niczym dobroczynny anioł prosto z nieba i uzyskał fantastyczny efekt, być może dzięki temu, że Prezes się ukrył. Ku powszechnemu zdumieniu mandatariusz rósł w oczach, wiecując i obiecując, że w istocie spełni mit komunistyczny: da każdemu wedle potrzeb. Przede wszystkim jednak rósł okazując językiem ciała, że szanuje człowieka i że go zrozumiał : podaje rękę, z każdym rozmawia, każdemu gotów pomóc, a ludzie wiwatują. Rósł wiec jak na drożdżach, aż przerósł Bronisława Komorowskiego o włos tylko. Ale to już był przełom.  Ruszyła lawina i zmiotła wszystko.        

Krajobraz po lawinie to przede wszystkim Prezes, który wrócił na widownie z  jasnym sygnałem „państwo to ja”, w towarzystwie błyskawicznie powołanych egzekutorów karności i patriotyzmu, groźnych ministrów i szefów służb.

Można również powiedzieć, że lawinisko, na które wkroczył Prezes, to krajobraz po obietnicach. A ludzie ciągle wiwatują, choć już troszeczkę mniej.  Ludziom trzeba koniecznie coś dać, bo nowa władza obiecała miedzy innymi, że dotrzyma obietnic. Kasa, oczywiście, nijak nie chce się zgodzić, trwa zatem gorączkowe wytrząsanie pieniędzy skąd się tylko da. Na marchewkę dla wiwatujących.

Kij trzeba mieć w pogotowiu, ale najpierw kompetentni w takich sprawach ministrowie i służby specjalne muszą go zrobić. Zacząć trzeba od marchewki. Kija się użyje w odpowiednim czasie, który niezawodnie przyjdzie, zwłaszcza że podobno chce się rządzić przez dwadzieścia lub dwanaście, co najmniej osiem lat.